W związku z brakiem procedur regulujących proces prezydenta w Senacie Amerykę może czekać kryzys konstytucyjny.
Waszyngtoński establishment rozjechał się do domów na świąteczną przerwę, która potrwa do Nowego Roku. Tymczasem przegłosowane przez Izbę Reprezentantów w połowie grudnia dwa artykuły impeachmentu, tożsame z postawieniem prezydenta w stan oskarżenia, trafiły do szuflady w biurku Nancy Pelosi, demokratycznej przewodniczącej izby.
Szefowa opozycji daje sobie czas na ustalenie procedur, w ramach których odbędzie się proces Donalda Trumpa przed Senatem. Konstytucja na ich temat milczy poza tym, że wspomina, iż obradom ma przewodniczyć – i pilnować zasad – przewodniczący Sądu Najwyższego, którym jest John Roberts, powołany przez republikanina George’a W. Busha. Skromny precedens z ledwie dwiema próbami impeachmentu prezydentów nie zostawił trwałych zasad formalnych w toku postępowania.
W międzyczasie demokratyczni kongresmeni, pomimo świątecznej przerwy, zastanawiają się, jak wzmocnić polityczny przekaz i pracują nad kolejnymi artykułami impeachmentu, czyli postawieniem Trumpowi nowych zarzutów. Szef komisji sprawiedliwości Izby Reprezentantów Jerry Nadler złożył w Wigilię wniosek do sądu federalnego, by ten nakazał byłemu pełnomocnikowi Białego Domu Donowi McGahnowi złożenie zeznań przed Kongresem. Prawnik nie chciał tego zrobić z własnej woli, zasłaniając się racją stanu.
Nadler, zwracając się do sędziów, podkreślił, że jego przesłuchanie jest kluczowe dla sprawy, bo może wpłynąć na poszerzenie aktu oskarżenia przeciwko prezydentowi. Konkretnie chodzi o to, że demokratyczni członkowie Izby Reprezentantów chcą zbadać, czy Trump kazał McGahnowi zwolnić specjalnego prokuratora Roberta Muellera badającego Russiagate, czyli związki kampanii Trumpa z Kremlem. Przypomnijmy, że dotychczas przegłosowane artykuły impeachmentu dotyczą zupełnie innej sprawy – wywierania przez Bialy Dom presji oraz próby szantażu prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego.
Głowa państwa, powołując się na tzw. przywilej wykonawczy, zakazywała dotąd swoim współpracownikom składania zeznań przed Kongresem i większość z nich się do tego zakazu zastosowała. Teraz jednak sąd może zmusić McGahna do mówienia, o ile uzna, że zachodzi prawdopodobieństwo, iż prezydent popełnił przestępstwo nadużycia władzy, zwalniając Muellera. 3 stycznia odbędzie się posiedzenie sądu, w trakcie którego prawnicy Donalda Trumpa spróbują zablokować przesłuchanie McGahna.
Ten wyrok może mieć fundamentalne znaczenie dla amerykańskiego systemu politycznego. Jeżeli sędzia zdecyduje, że prezydent ma prawo zakazać swoim podwładnym składania zeznań w Kongresie, to radykalnie wzmocni jego władzę kosztem władzy ustawodawczej. Konstytucja daje Kongresowi prerogatywę w postaci możliwości prowadzenia śledztw, a korzystny dla Trumpa werdykt może ją zasadniczo ograniczyć i naruszyć system równowagi i hamulców, windując głowę państwa jako władzę nadrzędną wobec dwóch pozostałych. Gdyby jednak tak kontrowersyjny wyrok zapadł, demokraci na pewno złożyliby apelację do Sądu Najwyższego.
Jego przewodniczący John Roberts stoi przed trudnym zadaniem. Będzie sprawować merytoryczną kontrolę nad procesem Donalda Trumpa w Senacie. Jest jednak w bardzo niekorzystnej sytuacji. Jedyny we współczesności przypadek przeprowadzenia całej procedury impeachmentu odbył się w 1998 r. w zupełnie innych warunkach politycznych. Sądzonym prezydentem był demokrata Bill Clinton, a obie izby Kongresu należały do republikanów. Przewodniczący Izby Reprezentantów Newt Gingrich szybko dogadał się z szefem klubu GOP w Senacie Trentem Lottem co do procedur, m.in. trybu wzywania świadków. Wspólnym politycznym celem obydwu było jak najszybsze wyrzucenie Clintona z Białego Domu.
Dzisiaj demokratka Pelosi nie potrafi znaleźć wspólnego języka z liderem republikańskiej większości w senacie Mitchem McConnellem. Intencją tego ostatniego jest storpedowanie całej inicjatywy impeachmentu i – na co wskazują jego deklaracje – będzie szukać kruczków prawnych, by utrudnić wykonywanie zadań przez prokuratorów oddelegowanych do prezydenckiego procesu spośród członków Izby Reprezentantów.
Spory będzie musiał rozstrzygać sędzia Roberts. Sytuacja ta może spowodować kolejne przesilenie w systemie równowagi i hamulców. Prezes Sądu Najwyższego jest legalistą i pomimo republikańskich korzeni niełatwo da się podporządkować senatorom z Partii Republikańskiej. Dotąd zresztą jak ognia unikał uwikłania w doraźne spory polityczne. Teraz może nie mieć wyjścia. A Donald Trump nie bierze zakładników. Ktokolwiek mu się narazi, spotyka się z surową krytyką. Jest pierwszym prezydentem od czasów Franklina D. Roosevelta, który nie krępuje się krytykować sędziów, w tym Sądu Najwyższego.
Presja Białego Domu na Robertsa będzie tym większa, że równocześnie z procesem prezydenta przed Senatem Sąd Najwyższy będzie rozpatrywać dwie kluczowe dla Trumpa sprawy dotyczące jego majątku i dochodów. Pierwsza dotyczy tego, czy uchwalone w 1924 r. prawo upoważniające liderów Kongresu do przeglądania zeznań podatkowych obywateli dotyczy również głowy państwa i czy w tej sytuacji może się ona zasłonić wspomnianym przywilejem wykonawczym. Druga – czy rządom stanowym wolno prowadzić śledztwa w sprawie ewentualnych przestępstw podatkowych, jakich mógł się dopuścić prezydent.