"Od 10 lat siedzieli w piwnicy w oczekiwaniu na koniec świata” – taki nagłówek przeczytałem na Facebooku czy Twitterze. „To o nas” – pomyślałem od razu. Chodziło generalnie o to, że gdzieś w Holandii z zabitej dechami piwnicy wypełzł brodaty i niedoczyszczony facet. Doczłapał do najbliższego baru, zamówił pięć piw i je wypił. Jedno za drugim. Dopiero wtedy powiedział barmanowi, że uciekł człowiekowi, który przetrzymywał go w niej od dziesięciu lat i że trzyma tam też więcej osób. Siedzieli, bo przywódca grupy wmówił im dziesięć lat temu, że tylko tak mogą przetrwać koniec świata. „To o nas” – pomyślałem.
Dzień po wyborach byłem w Białymstoku. Wszędzie wisiały wielkie wyborcze płachty z Jackiem Żalkiem z PiS. Wisiał tak nad miastem z uśmiechem Jokera i z serduszkiem nad literą „Ż”. Myślałem – zapewne stereotypizując – że gdyby zobaczyli ten plakat i tego pięknego Żalka z serduszkiem chłopcy z Jagiellonii Białystok i zrzeszonych z nimi narodowców i nacków, to by go pogonili i pogromili. Tak jak uczestników Marszu Równości. Ale w powyborczym Białymstoku nic złego nie wisiało w powietrzu. Ani trochę.
Dziwna wojna trwać może długo, ale po serii eskalacji ludzie koniec końców odkryją, że w gruncie rzeczy niewiele ich różni
Na Podlasiu, gdzie generalnie panowała o wiele szersza zgoda co do tego, czy PiS powinien rządzić czy nie – wszystko wyglądało dobrze i miło. Złota polska jesień korzystała z podzwrotnikowego powietrza, które w październiku jakimś cudem zbłądziło nad Polskę, a krajobraz był wręcz sielski. Rude babie lato, dzieciaki wygrzewające się w słońcu na przyciętej trawie, odpicowane miasto i tłum zadowolonych z siebie mieszczan w centrum. Wieczorem miałem spotkanie z Kąckim i Nogasiem. Przyszła raczej lewicowa bańka. Nie ukrywałem tego, co sądzę o PiS, ale również i tego, co sądzę o Platformie. Mówiłem, że zwycięstwo PiS to dramat, ale że coś jednak robią, a po bezwładnej i pogubionej PO raczej trudno się tego spodziewać. Mówiłem, że po kadencji PO, gdyby jakimś cudem wygrali, PiS mógłby wrócić nie tylko na białym koniu, ale na słoniu. I to z Konfederacją u boku. Kilka osób wyszło.
Na drugi dzień rano wyszedłem pod bar „Grodno”. Starszy pan zapytał, czy mam ogień. Podałem mu. Po drugiej stronie ulicy, na wielkim plakacie, jokerzył się Żalek. Z serduszkiem.
– Fajny ten Żalek – powiedziałem. – Musi was tu nieźle straszyć.
– A pan to pewnie komunista! – zaperzył się pan, co brał ognia.
– Nie – powiedziałem. – Komunistów to prawie w Polsce nie ma.
– Ja na Żalka głosowałem – powiedział pan.
– I na zdrowie – na to ja. – Co by nie mówić, trochę ten PiS dobrego zrobił. Choć i sporo rzeczy, które mi się nie podobają. Ale niech każdy decyduje. Mnie się już kłócić nie chce.
– No i widzisz pan – odpowiedział. – No i to jest rozmowa. Wie pan – dmuchnął dymem. – Ja też jak już włączam tego Kurskiego, to nie wiem, czy się śmiać, czy płakać...
Z prawicowej bańki tego najpewniej nie widać, ale obrażanie zwolenników PiS już jakiś czas temu stało się na lewicy tematem zakazanym. Co innego ataki na polityków albo propagandzistów PiS. To oni w końcu cynicznie – czy nie – wkręcają ludzi w brednie o europejsko-niemieckim (z rozszerzeniem coraz częściej na żydowski) spisku, w który zaangażowani są rodzimi kompradorzy. W związku z czym należy obsadzić sądy i media swoimi ludźmi. Bo inaczej przyjedzie Niemiec na kompradorze i nas zje.
Co innego jednak ataki na wyborców. „Rozumiemy doskonale, dlaczego wybieracie PiS z jego ofertą socjalną, której do tej pory nie było” – głosi zazwyczaj lewica. Obolała Koalicja Obywatelska powtarza to samo. Wiem, że z prawej bańki tego nie widać. Oczywiście ta łaskawość dawnego „salonu” jest efektem wielkiego lania, które dostał po wyborach 2015 r. Lepiej jednak, żeby prawa bańka to zauważyła, bo taka narracja przyniesie w końcu rezultat.
Prawica, w tym jej przywódca, nie dostrzega na razie konieczności pogodzenia się z wyborcami opcji przeciwnej. I dlatego po wielkim laniu, które stanie się wcześniej czy później również jej udziałem, kiedyś pewnie urządzi sobie swoje „byliśmy głupi”. Na razie jest „piętnowanie” tych z „gorszego sortu” i z „elementu animalnego”.
PiS zasłużył na swój wynik wyborczy. Częścią tego zwycięstwa jest zeszmacenie instytucji Rzeczpospolitej. Ale o ile pod pewnymi względami pisowcy obniżyli poprzeczkę, tak pod innymi – trzeba przyznać – podnieśli. Politycy PiS gonili z wywieszonymi językami. 500 plus stało się faktem, a w planach jest podniesienie płacy minimalnej i obniżka ZUS dla przedsiębiorców. Nie bardzo wiadomo, czy uda się te wszystkie prosocjalne sprawy utrzymać długo, ale jedno wydarzyło się na pewno: politycy wszystkich właściwie opcji wiedzą już doskonale, że muszą myśleć w kategoriach „skąd wytrzasnąć pieniądze na to, by wyniki gospodarcze państwa przekuć w zysk zwykłego obywatela”. I co zabawne, myślą tak nawet gospodarczy liberałowie, jak na przykład Katarzyna Lubnauer, która ogłosiła kiedyś, ku niemałemu rozczuleniu wielu wyborców, że „jedyne, co się PiS-owi udało, to 500 plus”.
Słowem – skończyło się neoliberalne myślenie o państwie w kategoriach firmy generującej zyski i traktującej obywatela tak, jak pan traktuje chłopa na folwarku. Zaczęło się natomiast coś innego: wspomniane wcześniej traktowanie jak zwierzęta jakiejś połowy obywateli Polski, dla których polityka, którą PiS prowadzi wobec instytucji państwa i na arenie międzynarodowej, jest nie do przyjęcia.
Żyjemy w świecie, w którym główna oś konfliktu przebiega już nie między wydumanym Zachodem czy Wschodem, a pomiędzy konserwatywną prowincją a zglobalizowanym, lewicowo-liberalnym centrum, do którego należy nie tylko północno-zachodnia Europa czy wschodnie i zachodnie części wybrzeży Ameryki Północnej, ale też większość światowych metropolii (co pokazują wyniki wyborów lokalnych w Warszawie, Budapeszcie czy Stambule). To prowincja, wiadomo, wybrała Amerykanom Trumpa, Rosji – Putina, Węgrom – Orbána, a Niemcom podsuwa AfD. I Kaczyński nauczył się jej pochlebiać. Udawać, że słucha disco polo.
Równocześnie rozkoszny był ów Kaczyński, gdy po wygranych wyborach zaczął głośno, przy ludziach, się zastanawiać: cóż to się mogło stać, że mimo ewidentnych sukcesów rządu, tak wielu ludzi jednak na PiS nie głosowało? Obiecał nawet, że będzie się nad tym zastanawiał dalej.
Gdyby Kaczyński, w czasie gdy jeszcze był w opozycji, wsłuchał się w krytykujący go głos „salonu”, zamiast go w całości odrzucać, i gdyby wyciągnął wnioski – bylibyśmy w zupełnie innym punkcie. Działa to również w drugą stronę: obecna opozycja nie powinna mylić oczywistego sprzeciwu wobec, na przykład, planowanego zakazu pod karą więzienia „edukacji seksualnej” z automatycznym przypisywaniem diabelskich intencji każdemu ruchowi rządu. Warto naprawdę zacząć zgodnie – już dawno skonstatowanym – truizmem, że napędzanie paranoi nie działa na niczyją korzyść. Na tym polega wychodzenie z piwnicy.
Po Białymstoku byłem w Tykocinie, w Rzędzianach i w Zambrowie. Jeździłem po tej słynnej „wschodniej ścianie”, która tak przeraża Warszawkę i inne metropolie. Zglobalizowane, lewicowo-liberalne, wegańskie i tak dalej.
Robiłem vox populi. Ludzie nie chcieli rozmawiać. Przeklinałem swój brak przygotowania, bo pojechałem na żywioł. Właściwie decydując się na to z marszu. Skazany byłem na partyzantkę: zagadywanie w sklepie, na ulicy, przy okazji. I było tak, jak to często w takich przypadkach bywa: traktowanie jak domokrążcy czy odbijającego się od drzwi świadka Jehowy.
Uparłem się. – Może jednak? – Pytałem, mając przed oczami siebie samego, który – zapewne – też by pogonił takiego namuła jak ja. – Nie chcę się kłócić, chcę po prostu pogadać.
Mówiłem, że nie zamierzam krytykować niczyich wyborów. Przyznawałem, że PiS zrobił sporo. I to rzeczy, które powinny zostać zrobione już dawno. Ale, mówiłem, czy naprawdę nie wolno zapytać, czy pani/pan, jako obywatel/ka, nie dostrzega żadnych zagrożeń? Niczego się nie boi?
Tak, odpowiadano najczęściej, powrotu złodziei i sługusów Niemców. Wszyscy siedzieli w swojej piwnicy. Zabarykadowani.
– No, może, jeśli to prawda z tymi sądami, że je rząd będzie kontrolować... – udało mi się przycisnąć jednego pana w Zambrowie – no to jeśli przyjdzie się sądzić z kimś z partii, to mogiła... Ale – zaznaczył – mówią, że w Niemczech też tak jest...
– Opozycja mówi – pokiwałem głową – że w Niemczech inna kultura polityczna. Prawica to wyśmiewa, twierdzi, że takie gadanie godzi w dumę narodową.
– Panie, bo godzi. Ale tam trochę, jakby, wie pan, JEST inna kultura polityczna, czasem trzeba przyznać – odpowiedział pan. – To znaczy polityczna, to, nie wiem, ale oni tak się nie żrą jak my tutaj...
Tak, piwnica była zawsze. Wcześniej, oczywiście, były „moherowe berety”, nieszczęśliwe, bo atak nie powinien iść w ludzi. Było „dorzynanie watah”, rzucone przez Sikorskiego. Kaczyński jednak już dawno przebił i Sikorskiego, i Tuska. I nawet Palikota. Wojna w Polsce toczy się dziwna: nie na kamienie i kije. Idzie na mrożkowskie pilne obserwowanie drugiej strony i pisk: o, ty mi grozisz! O, ty.
Tak więc jasne. Wygra ten, kto nauczy się rozmawiać z prowincją i/lub ją przekona. Uda się to za jakiś czas zapewne lewicy, która wyszła już z formy larwalnej. Koniec końców nawet Grzegorz Schetyna, którego światła polityka doprowadziła do przegranej nawet w jego mateczniku z pisowską kontrkandydatką w tej słynnej zachodniej Polsce – zrozumie, że rozmawiać z ludźmi trzeba inaczej.
Dziwna wojna trwać może długo, ale po serii eskalacji ludzie koniec końców odkryją, że w gruncie rzeczy niewiele ich różni. Każdy tak naprawdę chce być zadowolony z własnego kraju i móc identyfikować się z jego historią i instytucjami, które powinny być nienaruszalne. Każdy, poza ekstremistami, popiera prorodzinną politykę państwa, wolne media oraz swobodę artystycznego wyrazu i wypowiedzi. Dlatego lepiej zacząć przygotowywać się do opuszczenia piwnicy. Jeszcze przed eskalacją. I zanim ekstremiści, z prawej i lewej, narzucą wszystkim opinię.
Trudno być naiwnym i spodziewać się jakiejś zainicjowanej przez rząd akcji afirmacyjnej (w końcu to przy władzy jest piłka) pod hasłami „szanuj współobywatela”, „staraj się rozumieć, co ten cholerny lewak do ciebie mówi”, czy porozbierania tych idiotycznych konstruktów, wszystkich „kondominów”, „postkomun”, „gorszych sortów” i tak dalej.
Jedno nie ulega jednak wątpliwości: gdyby PiS zaczął grać jak normalna prawica, pilnująca instytucji, a nie je demolująca, strzegąca jedności narodu, a nie rozrywająca go na strzępy, prowadząca odpowiedzialną politykę zagraniczną, przy dobrej identyfikacji, kto jest sojusznikiem, a kto przeciwnikiem – mógłby tylko wygrać. I w Polsce, i na świecie.
*Ziemowit Szczerek jest dziennikarzem i autorem książek, m.in. „Przyjdzie Mordor i nas zje” (nominowanej do Nagrody Literackiej Nike w 2014 r.) oraz „Tatuaż z tryzubem” (nominowanej do Nike w 2016 r.). Niedawno wyszła jego „Via Karpatia. Podróże po Węgrzech i Basenie Karpackim”, poświęcona Węgrom w przededniu 100. rocznicy Trianon