Wiele osób, które od lat nie chodzą na wybory, nie potrafi dziś sobie nawet wyobrazić, co mogłoby je skłonić do tego, aby zaufać jakiemuś politykowi.
Ze studiów historycznych w czasach PRL-u Mirosław Makowski pamięta dwóch kolegów, którym udało się zaistnieć w życiu publicznym III RP. Jeden głosił poszanowanie konstytucji oraz deklarował przywiązanie do liberalnych wartości, na których osadzona jest Unia Europejska. Drugi nawoływał do obrony konserwatywnego porządku i dekomunizacji państwa, wierząc, że to naród jest najwyższym suwerenem. Ten pierwszy – Bronisław Komorowski – został w końcu prezydentem Polski, ten drugi – Jerzy Targalski – odnalazł się w roli prawicowego publicysty. Mirosław Makowski nie utożsamia się dziś z żadną z wizji Polski prezentowanych przez kolegów ze studiów ani nawet nie chodzi na wybory.
Przed 1989 r., kiedy mówiło się, że nikt przyzwoity nie powinien głosować, tylko raz pofatygował się do urny. Skończył osiemnastkę, więc chciał zrobić użytek z dowodu osobistego. – To był 1970 r. Mieszkałem na Żoliborzu, skąd startował towarzysz Józef Kępa, moczarowiec, okryty złą sławą po wydarzeniach z marca 1968 r. „Moczary, moczary, a gdzieniegdzie kępa” – tak wtedy mówiła warszawska ulica. Sugerowano, żeby wyjątkowo pójść na te niby-wybory i skreślać tylko Kępę. Poszedłem z matką, wziąłem kartę do głosowania, długopis i nie wchodząc do kabiny, przy całej komisji skreśliłem Kępę. Matka też. Miny członków komisji były bezcenne. Towarzysza Kępę skreśliło wówczas jakieś 92 proc. głosów, co na tle innych kandydatów było symboliczną klęską. Wtedy chyba jedyny raz poczułem się wygranym wyborcą – żartuje Makowski.
Poczucie to nie wróciło w 1989 r. podczas częściowo wolnych wyborów do sejmu kontraktowego. Tak jak jego kolega ze studiów i przyszły prezydent był przeciwny temu, aby Solidarność paktowała z komunistami. Poszedł jednak zagłosować, bo nie chciał, żeby upadająca PRL się podniosła. – Wmówiono nam, że jesteśmy wreszcie we własnym kraju. I po 1989 r. regularnie głosowałem. Ale do czasu – wyjaśnia Makowski.
Ten moment nadszedł w 2005 r., kiedy stało się jasne, że PiS i PO, dwie partie wyrosłe z obozu solidarnościowego, nie wejdą w powyborczą koalicję, a konflikt między nimi będzie się tylko pogłębiać. Makowski poczuł się zdradzony przez swoich znajomych liberałów składających obietnice, których nie zamierzali spełnić. – Czego ta partia nie obiecywała: podatek liniowy, jednomandatowe okręgi, zniesienie daniny radiowo-telewizyjnej, obowiązek meldunkowy – wylicza. – PO opowiadała się też za likwidacją Senatu oraz zniesieniem subwencji budżetowych dla partii politycznych. Piękny program, szczytne idee, ale żaden punkt nie został zrealizowany. Dlatego definitywnie przestałem chodzić na wybory. Nie będę tego bałaganu popierał. Politycy to telemarketerzy. Przed wyborami przypominają sobie o obywatelach i wtedy dzwonią. Niech sobie dzwonią, nie zamierzam odbierać.
Najbardziej uwiera go utrzymywanie partii politycznych z budżetu państwa, bo składają się na to wszyscy podatnicy. Wybory nazywa plebiscytem na najbardziej popularną osobowość medialną. – Polityka to dziś kwestia wyboru estetycznego. Elegancko ubrani i uczesani rywalizują z rozchełstanymi i rozczochranymi. Kandydat musi się podobać, bo to zwiększa jego szanse. Szanse na stołki i parlamentarne diety. Nieważne gdzie, na Wiejskiej czy tam w Parlamencie Europejskim – mówi Makowski.
Jest bardziej aktywny na Facebooku niż niejeden polityk. Ale za nikim nie agituje, co najwyżej cytuje fragmenty dzienników Stefana Kisielewskiego. Pytam, czy skoro na Facebooku mocniej jednak dogryza PO, to znaczy, że bliżej mu teraz do PiS. – Nie, nie utożsamiam się z tą opcją polityczną, bo wizja narodowego socjalizmu jest mi obca, mimo że demokracji nie uważam za idealny model. Jednak trzeba PiS oddać sprawiedliwość, że w przeciwieństwie do bezbarwnej ideowo opozycji ma konkretny program wyborczy. Inna sprawa, że odległy od moich oczekiwań – przyznaje Makowski.

Wszyscy tacy sami

Weronika dobiega trzydziestki, ale do tej pory nie głosowała ani razu. Nie dlatego, że prawo do udziału w wyborach nie ma dla niej większego znaczenia. Wręcz przeciwnie, tak bardzo ceni swój głos, że nie chce go oddawać na byle kogo. A dziś nie ma różnicy, czy wybierze się jednych, czy drugich, bo wszyscy są według niej tacy sami.
– Nie chodzę na wybory, bo nie jestem w stanie dowiedzieć się wszystkiego, co jest ważne, żeby móc wybrać świadomie. Musiałabym na wylot prześwietlić polityków, ale oni z natury ukrywają niewygodne dla siebie fakty. Z oświadczeń majątkowych nie da się ich wyczytać. Dopiero gdybym miała pełną wiedzę o takiej osobie, mogłabym zagłosować z pełnym przekonaniem i nie mieć potem wyrzutów sumienia, że dokonałam złego wyboru – tłumaczy Weronika.
Tak jak Weronika myśli wiele osób przed trzydziestką – rezygnują z głosowania nie dlatego, że nie mają poglądów, lecz dlatego że nie widzą dla siebie dobrej opcji. W ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego udział wzięło zaledwie 27,6 proc. obywateli w wieku 18–29 lat. Nieco lepszą frekwencją wykazali się w wyborach samorządowych – wyniosła ona w tym przypadku 37 proc. (24,3 proc. młodych poparło PiS, a 20,8 proc. PO).
14 lat – tyle trwa wyborcza abstynencja Michała Kirmucia. To, że w polityce nie chodzi o idee czy reprezentowanie obywateli, tylko o utrzymanie władzy za wszelką cenę, zrozumiał w 2006 r., gdy politycy PiS dla ratowania większości parlamentarnej weszli w sojusz z Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin. Wolta partii Jarosława Kaczyńskiego była dla niego jaskrawym przejawem makiawelicznych praktyk uprawianych na Wiejskiej. Dlatego przestał spełniać swój obywatelski obowiązek.
– Dotarło do mnie wtedy, że chociaż posłusznie co cztery lata wrzucam kartę do głosowania do urny, nie mam absolutnie żadnego wpływu nie tyle na wynik wyborów, co na późniejsze przetasowania parlamentarne, które politycy podejmują z pogwałceniem demokratycznych reguł gry. Straciłem jakąkolwiek wiarę w polityków, uważam ich za ludzi pozbawionych kompasu moralnego – tłumaczy Michał Kirmuć.
W przeszłości było mu blisko do PO, ale nawet przed czterema laty nie zmobilizował się na tyle, aby przynajmniej przyczynić się do zniwelowania skali wygranej PiS. Powód? Ten sam co zwykle – rozczarowanie postawą polityków gotowych paktować z dezerterami ze zwaśnionego obozu dla własnych korzyści. Jak wtedy, gdy po objęciu przez Donalda Tuska stanowiska przewodniczącego Rady Europejskiej na fotelu premiera zasiadła Ewa Kopacz i otoczyła się kręgiem doradców dawniej kojarzonych z PiS (np. Michał Kamiński podpowiadał jej w sprawach wizerunkowych). Kirmuć po prostu nie wierzy politykom, którzy potrafią o 180 stopni zmienić swoje poglądy. Tęskni za czasami, kiedy ton polskiej scenie politycznej nadawały postacie takiego formatu jak Tadeusz Mazowiecki czy Bronisław Geremek. Jego zdaniem byli to prawdziwi mężowie stanu i osoby o wysokiej kulturze osobistej. Dziś próżno szukać i jednych, i drugich.
Przez ostatnie 14 lat Michałowi zdarzyło się brać udział w nielicznych referendach (np. dotyczącym odwołania z funkcji prezydenta Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz), bo ma większe zaufanie do narzędzi demokracji bezpośredniej. Pytam go, dlaczego w takim razie nie głosował na Pawła Kukiza, który obiecywał, że po dojściu do władzy umożliwi obywatelom podejmowanie decyzji w najważniejszych kwestiach właśnie na drodze referendum. – Kukiz ma w wielu sprawach mądre przemyślenia. Pod pewnymi względami się z nim zgadzam, ale całokształt jednak rozczarowuje. Najpierw wprowadził do Sejmu narodowców, a teraz idzie do wyborów z PSL, o którym jeszcze niedawno miał jak najgorsze zdanie. Taka postawa nie jest wiarygodna – krzywi się Michał.
Ma świadomość, że pewnie nie doczeka się partii, której program w 100 proc. spełni jego oczekiwania. Ale gdyby pojawiło się ugrupowanie gotowe zrealizować choćby kilka postulatów, będzie zadowolony. Na przykład odbiurokratyzowanie państwa, zakaz powyborczych transferów z partii do partii pod rygorem konieczności oddania mandatu, rozdział państwa od Kościoła. Kirmuciowi najbliżej do centrolewicy, ale ta dzisiejsza, polepiona z SLD, Wiosny i Partii Razem, według niego daleka jest od ideału. Po pierwsze – zrażają go działacze z PRL-owskim rodowodem. Po drugie – widzi w nich za dużo radykalnego socjalizmu.

Decyduje wyborca alfa

„Odmowa udziału w wyborach wydaje mi się zachowaniem racjonalnym i dopuszczalnym. Także etycznie słusznym. Nie jest prawdą, że udział w wyborach jest obywatelskim obowiązkiem. Konstytucja wyraźnie precyzuje obowiązki: obrona ojczyzny i płacenie podatków. Udział w wyborach to prawo obywatelskie. Nie gorszym prawem jest odmowa głosowania” – pisał w 2011 r. na łamach „Rzeczpospolitej” Ryszard Bugaj, były polityk, związany w przeszłości z Unią Pracy, którą opuścił w proteście przeciwko koalicji z Lewicą i Demokratami. Lista powodów, dla których ludzie korzystają z prawa do odmowy udziału w wyborach, jest taka sama od lat: niespełnianie obietnic wyborczych, odpuszczanie skompromitowanym kolegom partyjnym, parcie na posady w spółkach państwowych, transfery i koalicje niezgodne z wolą wyborców.
Profesor Jarosław Flis, socjolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego, tłumaczy, że zwykle decyzja o niepójściu na wybory jest splotem wielu czynników. – Mają na nią wpływ wykształcenie i zamożność. Osoby ze skromnym kapitałem społeczno-kulturowym głosują rzadziej. Chętniej do urn chodzą dojrzali wyborcy, którzy prowadzą gospodarstwo domowe, mają pracę i rodzinę. W takich sytuacjach zainteresowanie głosowaniem się nasila – mówi prof. Flis.
Jak wyjaśniają politolodzy, ludzie wolą głosować na potencjalnych zwycięzców, którym dobrze idzie w sondażach, bo przyjemnie jest należeć do wygranego obozu. Jeśli czują, że nie mają wpływu na to, kto się dostanie do parlamentu, to zostają w domu albo chodzą tylko na wybory samorządowe, w których łatwiej przeforsować preferowanych kandydatów. Mobilizacja wyborcza spada zwłaszcza wtedy, gdy pretendentów do urzędu dzieli przepaść w sondażach. Jeśli jednak idą łeb w łeb, frekwencja może wzrosnąć nawet o jedną piątą. Eksperci podkreślają również, że w ostatnich latach w swojej wyborczej strategii obywatele nie kierują się już żądzą odwetu tak jak w przeszłości. Jeszcze do niedawna taka motywacja była najskuteczniejszym narzędziem dyscyplinowania skompromitowanych polityków.
Profesor Flis zaznacza też, że wielu z nas decyzję o tym, na kogo głosować i czy w ogóle iść na wybory, podejmuje pod wpływem innych osób. Dlatego w mobilizowaniu elektoratu (albo odwrotnie) ważną rolę odgrywają sieci społeczne. Tak zwany wyborca alfa jest w stanie zachęcić albo zniechęcić do głosowania całą rodzinę i znajomych. Mitem jest jednak przekonanie, że gdyby więcej osób chodziło na wybory, to więcej mandatów zdobywaliby kandydaci rozsądni, umiarkowani, a nie populiści. Badania socjologiczne pokazują, że rozkład poglądów osób niegłosujących nie różni się diametralnie od przekonań osób uczestniczących w wyborach. Gdyby więc ci pierwsi zaczęli regularnie chodzić do urn, nie byłoby żadnej rewolucji. – Mogłoby jedynie dojść do lekkiego odchylenia w lewą stronę sceny politycznej, ale procentowo nie byłaby to zanadto odczuwalna zmiana – zapewnia prof. Flis.

Demokracja loteryjna

Mirosław Makowski konsekwentnie nie zamierza głosować w najbliższych wyborach, choć ma swój autorski pomysł na to, jak zmienić ordynację wyborczą, aby naprawić system. Głosowanie na kandydatów chciałby zastąpić losowaniem.
– Losować można by z bazy PESEL. Po upływie jednej kadencji osoby, które zasiadały w parlamencie, wypadałyby z całej puli, aby inni też dostali swoją szansę. W ten sposób nie trzeba by już było wydawać pieniędzy na kampanię. Oczywiście problem wykształcenia posłów lub posłanek jest istotny, ale próbka losowa daje pełen przekrój społeczny, a to chyba ważniejsze. No i już nikt nie miałby prawa mówić, że ciemny naród niczego nie rozumie, bo władza bezpośrednio pochodziłaby od ludu. Przyszli parlamentarzyści traktowaliby swój urząd jak przywilej i mieliby przez to więcej pokory niż obecni politycy, którzy niby pracują w interesie społeczeństwa, ale dbają tylko o prywatny interes – mówi Makowski.
Michał Kirmuć weźmie udział w niedzielnym głosowaniu, bo uważa, że sprawy zaszły za daleko i nie można dziś być obojętnym wobec polityki PiS wobec sędziów, Trybunału Konstytucyjnego i Unii Europejskiej. – Obiecałem sobie nie głosować więcej na mniejsze zło, bo niby dlaczego mam premiować kogoś tylko z takiego powodu. Ale trudno, zrobię to ponownie. Po ostatnich czterech latach rządów obozu Zjednoczonej Prawicy nie ma co nad tym deliberować. Teraz jesteśmy w stanie wyższej konieczności i wspólnymi siłami trzeba sprawić, aby dobra zmiana już się nam nie przytrafiła – przekonuje Michał.
Magazyn z 11 października 2019 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Weronika nie wie, czy kiedykolwiek zaufa politykom. Skoro tylko mówią o wartościach, a działają wbrew nim. – Dopóki nic się nie zmieni w tej kwestii, głosowanie nie ma sensu. Politycy mają krótką pamięć. Przed wyborami wiele obiecują, a kiedy dochodzą do władzy, zapominają o wielu swoich deklaracjach, a nawet się ich wypierają, mimo że w internecie nic nie ginie. A ja się nie dam oszukać – podsumowuje.
Mitem jest przekonanie, że gdyby więcej osób chodziło na wybory, to więcej mandatów zdobywaliby kandydaci rozsądni, umiarkowani, a nie populiści. Badania socjologiczne pokazują, że rozkład poglądów osób niegłosujących nie różni się diametralnie od przekonań osób uczestniczących w wyborach