Kiedyś ostrzelano słupy energetyczne. Zołote przez 27 godzin było bez prądu. – Kable przeciągaliśmy własnym traktorem – opowiada związkowiec.
Na rosyjsko-ukraińskiej wojnie o Zagłębie Donieckie zginęło kilkanaście tysięcy osób. Konflikt trwa już dłużej niż sowiecko-niemiecka wojna lat 1941–1945, która dla mieszkańców Donbasu często bywa punktem odniesienia. Poza tym wojskowym jest tu jeszcze jeden front. To górnicy, którzy mimo ostrzałów i opóźnień w wypłacie pensji nie porzucili swoich kopalń. Gdyby to zrobili, kopalniom groziłoby zalanie, a co za tym idzie – apokalipsa dla kilku miast, w których nie ma nic poza nimi.
Kopalnia Zołote leży w 12-tysięcznym miasteczku o tej samej nazwie w obwodzie ługańskim, 800 m od linii rozgraniczającej pozycje ukraińskie od sił samozwańczej Ługańskiej Republiki Ludowej. Żeby do niej dojechać, podążamy dziurawą asfaltówką za 30-letnim moskwiczem Andrija Miszczenki, związkowca z Zołotego. – Patrzcie, bohaterski górnik niepodległej Ukrainy, stać go na zagraniczny samochód – mówi z przekąsem jego znajomy z pracy. Andrij peszy się, gdy jego kolegów nazwie się bohaterami niewidzialnego frontu.
Na artyleryjskie ostrzały, które słychać tuż obok (tego dnia na froncie zginęło trzech ukraińskich żołnierzy), nie reaguje już ani on, ani kobieta wracająca poboczem z zakupami, ani nawet ośmioletnia dziewczynka bawiąca się przy drodze. Swoje dni chwały Andrij miał na przełomie 2014 i 2015 r. Tuż przed drugimi porozumieniami mińskimi wojna przechodziła najaktywniejszą fazę. Kopalnia Zołote znalazła się wtedy na linii ognia. Większość pracowników uciekła. Z 1500 przedwojennych górników zostało 18. Wśród nich nasz rozmówca.
Kopalni nie można porzucić, bo zalałaby ją woda, a na jej odbudowę nikt by nie znalazł środków. Koniec kopalni oznaczałby upadek miasteczka. W Zołotem nie ma nic innego. Nawet sklepy i przedszkola należą do zakładu wydobywczego. Takie mono miasta – jak nazywane są miejscowości skupione wokół jednego dużego zakładu – to na Donbasie norma. Kwitną, dopóki jest koniunktura. Gdy ta się kończy, ich upadek jest błyskawiczny. Tutaj koniunktury nie było od dawna. Na przełomie wieków państwo sprzedało najlepsze kopalnie Rinatowi Achmetowowi. Te gorsze, jak Zołote, bez inwestycji nie były w stanie konkurować. Zamknąć ich nikt się nie odważył, bo oznaczałoby to społeczną katastrofę.
Koniec kopalni Zołote oznaczałby upadek miasteczka o tej samej nazwie
Andrij z 17 kolegami przez miesiąc ze względu na wojnę siedzieli skoszarowani w zakładzie, nie wracając do domu. Pilnowali pomp odprowadzających wodę. Teren kopalni nieraz był ostrzeliwany – w sumie trafiło tu kilkaset pocisków, choć szczęśliwie żaden z nich nie zniszczył najważniejszych części zakładu. Pewnego dnia ostrzelano słupy energetyczne. Zołote przez 27 godzin było bez prądu. – Słupy musieliśmy stawiać sami. Kable nad wąwozem przeciągaliśmy własnym traktorem, bo żadna ze służb nie chciała tu przyjechać. Gdyby nie to, Zołote by zalało, a potem woda dostałaby się do kolejnych kopalń – Karbonitu i Hirśkiej – opowiada Miszczenko.
Gdy wojna straciła na intensywności, duża część górników wróciła. Stan załogi na dziś to 480 osób. Na Zołotej zarabiają jedną trzecią tego, co ich polscy koledzy, a i tak pensje dostają z wielomiesięcznym opóźnieniem. Gdy pytamy Andrija, czy zaległości zdarzały się także wówczas, gdy w 18 bronili miasta przed humanitarną katastrofą, potwierdza. – Nie dziwne, że nasi do was wyjeżdżają – kwituje dyrektor Zołotej Mychajło Bielicki.
Na Zołotej działa sześć pomp, które łącznie są w stanie wypompować 1500 m sześc. wody na godzinę. Przed wojną nie były potrzebne, ale separatyści z ŁRL zamknęli i zalali leżącą nieopodal kopalnię Perwomajśką. A ponieważ ich korytarze są ze sobą połączone, woda zaczęła się wdzierać i tutaj. Głównym zadaniem Zołotego jest dziś walka z nią, a nie wydobycie węgla. Po to, by sąsiednie kopalnie mogły produkować. Tempo napływu wody zależy od pogody. Jeśli jesień będzie mocno deszczowa, sześć pomp może nie wystarczyć. Dyrektor Bielicki mówi, że potrzebują jeszcze ośmiu, z których każda kosztuje 1,5 mln hrywien (210 tys. zł).
Od lat piszą pisma do ministerstwa energetyki, premiera, prezydenta – w końcu i Zołote, i Karbonit, i Hirśka to kopalnie państwowe. W odpowiedzi każą im kupować sprzęt z własnych środków. Problem w tym, że Zołote ich nie ma, bo zamiast produkować węgiel, ratuje okolice przed wodą z ŁRL. Sąsiednia Hirśka ma węgiel na składzie, ale nie może go sprzedać, bo został aresztowany za długi. Długów wobec dostawców prądu nie da się spłacić, bo nie ma pieniędzy ze sprzedaży węgla. Kilka dni po naszej wizycie w Hirśkiej odcięto przez to prąd. Węglowe błędne koło. – Skoro nie wydobywamy, to nie mamy czego sprzedać, nie mamy dochodów, a zadania do wykonania pozostają – tłumaczy nam z kolei dyrektor Zołotej. Na przykład dbanie o alternatywne zasilanie prądem. Takich punktów musi być kilka, bo jeśli pociski zniszczą główne zasilanie, to awaryjne agregaty muszą przejąć dostarczanie energii, by pompy mogły nadal pracować. Inaczej cała praca pójdzie na marne.
Głównego inżyniera kopalni Hirśka zapytaliśmy o ostatnią poważną inwestycję. – W 2010 r. kupili nowe elektrowozy. Teraz nie ma pieniędzy. Byłyby, gdybyśmy sprzedawali węgiel, ale na placu mamy 10 tys. ton, które aresztował fiskus – tłumaczy Rusłan Somik. Idziemy na plac, na którym leży góra węgla. Po drodze mijamy zrujnowane budynki. Wyglądają jak po bombardowaniu, choć miejscowi górnicy mówią, że niektóre z nich – w tym zakład przeróbki węgla – niszczeją od lat 90. W Polsce takie instalacje stoją tuż obok kopalni; czasem są wspólne dla dwóch sąsiednich, by obniżać koszty. Urobek z Hirśkiej, by trafić do takiego zakładu, musi najpierw pokonać 100 km pociągiem, co podbija jego koszty.
Państwowe elektrownie wybierają więc surowiec od Achmetowa. – Zgodnie z prawem jeśli nie sprzedajemy węgla, nie możemy wypłacać pensji pracownikom administracyjnym. Górnicy pracujący na dole dostali właśnie 40 proc. za kwiecień. Reszta załogi – 50 proc. za marzec – mówi Somik. Widać w nim mieszankę górniczej złości i bezsilności. – Tu wszyscy żyją z kopalni. Nie wiem, co będzie, jak to wszystko padnie. Koledzy z waszej Solidarności opowiadali nam, że u was też się zamyka kopalnie, ale w cywilizowany sposób z odprawami i jakimś pomysłem. A nam się mówi, że w UE kopalnie trzeba albo zamknąć, albo prywatyzować – mówi związkowiec z Hirśkiej Wiktor Wydysz.