Szefowa rządu planuje przez najbliższe dwa tygodnie zbudować koalicję poparcia dla wynegocjowanej umowy brexitowej, aby dokument został w grudniu przyjęty przez Izbę Gmin
Ofensywa Theresy May będzie przebiegać dwutorowo. Z jednej strony premier chce odwołać się bezpośrednio do Brytyjczyków, z drugiej – przekonać do swojej wizji posłów w Izbie Gmin. Zapowiedzią pierwszej ścieżki był list do rodaków, który szefowa rządu opublikowała w niedzielę. Zapewnia w nim, że wynegocjowane przez nią porozumienie spełnia obietnicę referendum z 2016 r., jednocześnie chroniąc miejsca pracy i gospodarkę.
Podstawowe założenie strategii komunikacyjnej premier May jest takie, że Brytyjczycy są już zmęczeni słuchaniem o negocjacjach nad brexitem i chcą, aby proces wreszcie ruszył do przodu. W tym tonie mają być utrzymane jej wystąpienia podczas specjalnego tournée po Zjednoczonym Królestwie w tym tygodniu, podczas którego May odwiedzi Walię, Szkocję i Irlandię Północną.
Kolejną częścią politycznej ofensywy jest próba zdobycia poparcia w Izbie Gmin. Downing Street chce zmniejszyć liczbę torysów nieprzekonanych do porozumienia, których liczbę szacuje się na ok. 80. Ale także premier chce wybadać, na ilu posłów opozycyjnej Partii Pracy może liczyć. W tym celu szef gabinetu pani premier Gavin Barwell oraz minister odpowiedzialny za kancelarię rządu David Lidington przygotowali wczoraj późnym wieczorem specjalny briefing dla laburzystów.
Posłowie Partii Pracy będą niezbędni, jeśli podpisane w niedzielę w Brukseli porozumienie wyjściowe (wraz z towarzyszącą mu deklaracją polityczną co do kształtu docelowego traktatu o wzajemnych stosunkach) ma zostać przyjęte. Rząd ma niewielką większość w Izbie Gmin, w związku z czym niechętnych pani premier posłów Partii Konserwatywnej można zastąpić wyłącznie głosami z innego dużego ugrupowania, czyli właśnie laburzystów.
O tej dwutorowej strategii premier dyskutowała wczoraj z członkami swojego gabinetu. Potem udała się do Izby Gmin, aby osobiście przekonywać posłów do głosowania za umową w obecnym kształcie. Jednak przekonywanie zwykłych obywateli oraz posłów nie będzie proste, jeśli wciąż będzie dochodziło do takich scysji jak ta, która wybuchła wczoraj po deklaracji francuskiego prezydenta. Emmanuel Macron stwierdził, że już po rozwodzie nie wyrazi zgody na opuszczenie przez Wielką Brytanię unii celnej ze Wspólnotą, dopóki Londyn nie zapewni dostępu do swoich wód terytorialnych europejskim rybakom.
Lokator Pałacu Elizejskiego uderzył w czuły punkt, bo kwestia rybołówstwa jest jednym z najbardziej wrażliwych problemów związanych z brexitem. Większość połowów realizowanych na brytyjskich wodach jest dokonywana przez rybaków spoza Wielkiej Brytanii. – Dochodzi do tego, że dorsz, czyli podstawowy składnik popularnego brytyjskiego dania fish’n’chips, jest importowany z innych państw UE, których rybacy łowią je na brytyjskich wodach – mówi DGP dr Przemysław Biskup z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.
Zapisy o rybołówstwie stanowią jeden z elementów deklaracji politycznej i nie są jedynym zapisem budzącym kontrowersje. Jak mówi dr Biskup, mimo kilku sukcesów taktycznych premier May dokument ten można łatwo interpretować jako strategiczną porażkę brytyjskiego rządu.
– W wielu punktach zdarza się, że jeden artykuł ustanawia jakąś zasadę, a drugi natychmiast ją rozwadnia, jak w przypadku przyszłości relacji handlowych – tłumaczy ekspert.
I tak np. Londyn i Bruksela deklarują jak najbardziej ambitną współpracę, ale ma ona być podbudowana przepisami zapewniającymi uczciwą konkurencję między przedsiębiorstwami z UE i Wielkiej Brytanii. W praktyce oznacza to dominację przepisów europejskich i konieczność dostosowania się Brytyjczyków do prawodawstwa unijnego.
Inny przykład: oprócz solennej obietnicy współpracy w zakresie ściągania przestępczości i wymiany informacji policyjnych deklaracja wyklucza członkostwo Wielkiej Brytanii w takich organizacjach jak Europol czy Eurojust. Brytyjskie firmy finansowe nie będą mogły również prowadzić działalności na terenie państw UE bez rejestrowania tam działalności (inaczej niż dziś, gdy prawo zezwala im prowadzić biznes z Londynu).
We Włoszech populiści schodzą na ziemię
Rządzący są gotowi do obniżenia planowanego deficytu, ale nie rezygnują z kosztownych reform.
Wczoraj z Rzymu napływały informacje optymistyczne dla rynków. Włoscy liderzy zadeklarowali gotowość do nieznacznego skorygowania swoich planów budżetowych na przyszły rok. To oczekiwana przez Brukselę zmiana kursu. Do tej pory populiści z Włoch upierali się, by deficyt w 2019 r. wynosił 2,4 proc. PKB. Było to nie do przyjęcia dla Komisji Europejskiej. Mocno też zaniepokoiło inwestorów.
Diabeł jednak tkwi w szczegółach. Wicepremier i minister spraw wewnętrznych Matteo Salvini, mówiąc wczoraj o rozważanych zmianach, podkreślał, że liczby dziesiętne nie są dla Włochów ważne. Odczytano to jako zapowiedź nieznacznej korekty planów budżetowych. Według mediów powołujących się na włoskie źródła rządowe może chodzić o obniżkę o 0,4 proc. Sam Salvini sugerował deficyt w wysokości 2,2 proc. PKB. Nie wiadomo, czy którekolwiek z tych rozwiązań byłoby dla Brukseli do przyjęcia. Rzecznik Komisji Europejskiej Margaritis Schinas nie chciał wczoraj komentować tych doniesień. Zapewnił jedynie, że dialog z Rzymem nadal trwa. Liga Salviniego i Ruch 5 Gwiazd, które rządzą Włochami od czerwca, zaproponowały trzykrotnie większy deficyt od swoich poprzedników. Socjaldemokraci poprzednio zakładali lukę na poziomie 0,8 proc. PKB.
Bruksela w zeszłym tygodniu zagroziła objęciem Włoch procedurą nadmiernego deficytu. Wcześniej odrzuciła projekt budżetu, który Włosi przysłali do zaakceptowania.
Komisja Europejska kontroluje budżety krajów eurolandu od 2013 r., ale do tej pory nie zdecydowała się na odrzucenie planów żadnego państwa. Był to więc krok bez precedensu, ale i bez skutku, bo wezwania do zmian adresowane do rządzących Włochami populistów nie przyniosły rezultatu. Przełom nastąpił po sobotnim spotkaniu premiera Włoch Giuseppe Contego z szefem KE Jeanem-Claude’em Junckerem. Przewodniczący Komisji oświadczył po rozmowach, że Bruksela nie prowadzi wojny z Rzymem. Wręcz przeciwnie, Juncker deklarował miłość. – Ti amo, Italia – mówił.
Z wczorajszych wypowiedzi włoskich populistów wynika, że są gotowi do nieznacznych ustępstw, ale nie zrezygnują ze swojego planu reform. Na realizację kosztownych wyborczych obietnic w szczególności naciska Ruch 5 Gwiazd. Lider ugrupowania, wicepremier i minister rozwoju Luigi Di Maio stwierdził, że nic wielkiego się nie stanie, jeśli zakładany deficyt zostanie skorygowany. Jak mówił, najważniejsze jest, by nikt nie stracił możliwości skorzystania z planowanych programów, a te w projekcie budżetu zostają. Flagowym postulatem Ruchu 5 Gwiazd jest wprowadzenie dochodu podstawowego, z którego ma skorzystać 6 mln najbardziej potrzebujących włoskich rodzin. Prospołeczne propozycje wymagają jednak dużych nakładów. Na razie nie wiadomo, jak ich realizację włoscy politycy zamierzają pogodzić z redukcją deficytu. Do pierwszych rozmów miało dojść wczoraj wieczorem, gdy zamykaliśmy to wydanie DGP.