Populista Andrés López Obrador chce zatrzymać przemoc i korupcję.
Niemal przesądzone zwycięstwo lewicowego populisty Andrésa Lópeza Obradora w niedzielnych wyborach prezydenckich w Meksyku to dla tego kraju wiele niewiadomych i jeden pewnik – relacje ze Stanami Zjednoczonymi zejdą do poziomu najgorszego od dziesięcioleci.
Sondaże nie pozostawiają wątpliwości: na Lópeza Obradora zamierza głosować 45 proc. badanych, zaś jego główni rywale – Ricardo Anaya z centroprawicowej Partii Akcji Narodowej (PAN) i José Meade z rządzącej Partii Instytucjonalno-Rewolucyjnej (PRI) mogą liczyć na odpowiednio 19 i 15 proc. głosów. A że wybory rozstrzygane są w jednej turze i do zwycięstwa wystarczy zwykła większość, wszystko jest jasne.
Relacje z USA pogorszyłyby się niezależnie od tego, który z nich by wygrał. Wszyscy zapewniali, że nie pozwolą na dalsze obrażanie Meksykanów przez Donalda Trumpa i krytykowali ustępującego prezydenta Enrique Peñę Nietę za ustępstwa w rozmowach o renegocjacji NAFTA (Północnoamerykańskiego Porozumienia o Wolnym Handlu), którego Meksyk jest największym beneficjentem.
– Trump i jego doradcy mówią o Meksykanach tak, jak Hitler i naziści o Żydach tuż przed rozpoczęciem haniebnych prześladowań i straszliwej eksterminacji – mówił niedawno Obrador. Choć jest on antyestablishmentowy w podobnym stopniu jak Trump, trudno sobie wyobrazić współpracę między nimi dwoma. A punktów spornych między obydwoma krajami jest mnóstwo – oprócz NAFTA wprowadzone niedawno przez USA cła na meksykańskie stal i aluminium, deportacja nielegalnych imigrantów oraz budowa muru granicznego.
Ale Meksykanie oddadzą władzę w ręce Lópeza Obradora nie dlatego, że ostrzej od rywali uderza w prezydenta USA, lecz z powodu problemów wewnętrznych. Uważają, że ostatnią nadzieją na zatrzymanie fali przemocy i korupcji jest ktoś spoza politycznego establishmentu, nawet jeśli oznacza to ryzyko turbulencji gospodarczych. – Sukces Lópeza Obradora wynika ze słabości tradycyjnej klasy politycznej, zwłaszcza PRI, bo obecna administracja Peñi Niety jest uważana za jedną z najgorszych w historii, za administrację niespełnionych obietnic. A także z tego, że potrafi on – podobnie jak populiści w innych krajach – trafnie zdiagnozować bolączki ludu – mówi DGP Mateusz Mazzini, latynoamerykanista z Polskiej Akademii Nauk.
64-letni Obrador nie jest postacią nieznaną – na początku wieku był burmistrzem stolicy, a potem – 12 i sześć lat temu – bez powodzenia startował w wyborach prezydenckich. Od dawna atakuje elitę polityczną kraju, zarzucając jej, że jest przeżarta korupcją i uwikłana w mafijne układy. Ale nie przedstawił wielu konkretów, w jaki sposób zamierza tę korupcję zwalczać.
Niewiadomo też, czy zdoła zahamować przestępczość, która przybiera katastrofalne rozmiary. W 2017 r. w Meksyku zamordowano ponad 26 tys. osób – najwięcej, odkąd zaczęto prowadzić statystyki – a od początku tego roku – już 13 tys., więc rekord może zostać pobity. Tegoroczny maj z 2890 zabójstwami był najgorszym miesiącem w historii. Kartele narkotykowe, które odpowiadają za większość z tych zbrodni, czują się tak bezkarne, że od września zeszłego roku zabiły 122 polityków. Niektórych w środku dnia w centrach miast.
Bezradność władz w wojnie przeciwko kartelom powoduje, że na Lópeza Obradora jest gotowa zagłosować także część z tych, którzy jeszcze niedawno postrzegali go jako niebezpiecznego populistę i obawiali się, że sprowadzi on na Meksyk podobne problemy gospodarcze, jakie ma Wenezuela. – W kwestii walki z korupcją może on odnieść pewne sukcesy, choć wobec skali skorumpowania obecnej administracji o postęp jest tu stosunkowo łatwo. Natomiast jeśli chodzi o przestępczość, problem jest tak wielki, że nie rozwiąże tego żaden meksykański prezydent. Tu potrzebne są skoordynowane działania z innymi krajami, głównie Stanami Zjednoczonymi i Kolumbią – ocenia Mateusz Mazzini. Z tym że o współpracę ze USA może być trudno.