Choć próba secesji zaszkodziła katalońskiej gospodarce bardziej niż hiszpańskiej, to zwolennicy niepodległości zapewne ją ponowią.
Rozpoczyna się kolejny etap zmagań między władzami w Madrycie i Barcelonie o przyszłość Katalonii. Dziś na pierwszym posiedzeniu zbiera się wyłoniony w grudniowych wyborach parlament tego regionu. Ponieważ nieznaczną większość w nim mają partie opowiadające się za niepodległością, jest wysoce prawdopodobne, że prędzej czy później znów spróbują secesji.
W przeprowadzonych 22 grudnia przedterminowych wyborach pierwsze miejsce zajęła centrowa partia Ciudadanos, ale ugrupowania popierające utrzymanie status quo nie będą w stanie utworzyć rządu. Ten sformują dotychczasowi koalicjanci – blok Junts per Catalunya (Razem dla Katalonii) i Republikańska Lewica Katalonii (ERC), które ponownie będą musiały liczyć na wsparcie innego proniepodległościowego ugrupowania – skrajnie lewicowej Partii Jedności Ludowej (CUP).
Ich kandydatem na szefa rządu pozostaje lider tej pierwszej partii, Carles Puigdemont, który jednak od października przebywa w Brukseli, dokąd uciekł przed grożącym mu w Hiszpanii aresztowaniem. Puigdemont oraz jego zwolennicy przekonują, że może on kierować rządem zdalnie, np. przez Skype’a, ale władze centralne w Madrycie są innego zdania.
– To absurd, że ktoś ukrywający się w Brukseli aspiruje do kierowania rządem Katalonii. To wbrew zdrowemu rozsądkowi – oświadczył hiszpański premier Mariano Rajoy. Zapowiedział on, że jeśli kataloński parlament wybierze Puigdemonta, to zastosowany po katalońskiej deklaracji niepodległości art. 155 konstytucji, który czasowo zawieszał autonomię regionu i ustanawiał bezpośrednie rządy z Madrytu, pozostanie w mocy.
Na niekorzyść Puigdemonta działa też statut autonomiczny Katalonii, który wyszczególnia przypadki, w jakich szefa rządu można wybrać pod jego nieobecność i są to jedynie sprawy zdrowotne. Wybór szefa katalońskich władz regionalnych odbędzie się prawdopodobnie jeszcze w tym miesiącu.
Niezależnie, czy na ich czele ostatecznie stanie Puigdemont, czy ktoś inny, zwolennicy secesji nie rezygnują z planów, by doprowadzić do oderwania regionu od Hiszpanii, co siłą rzeczy wywoła kolejny kryzys polityczny i zawirowania w gospodarce.
To, jak mocno podjęta w październiku próba secesji zaszkodziła gospodarce, nie zostało jeszcze jednoznacznie wyliczone, choć nie ma wątpliwości, że bardziej na tym ucierpiała sama Katalonia niż reszta Hiszpanii. Kilka dni temu hiszpański minister gospodarki Luis de Guindos oszacował, że kryzys związany z próbą secesji Katalonii kosztował co najmniej miliard euro. W ostatnim kwartale zeszłego roku kataloński wzrost gospodarczy spadł z 0,9 do 0,4 proc. PKB.
– Katalonia zwykle ma wzrost wyższy niż średnia dla Hiszpanii i jest jednym z motorów gospodarki całego kraju. Jednak w czwartym kwartale stała się jej obciążeniem – mówił de Guindos. Katalonia to około jednej piątej gospodarki Hiszpanii.
Biorąc pod uwagę, że całkowity PKB Hiszpanii to nieco ponad bilion euro, koszt kryzysu nie okazał się duży. Dlaczego? Po pierwsze, rynki finansowe bardzo dobrze przyjęły działania hiszpańskiego rządu po katalońskiej deklaracji niepodległości. Gabinet postępował w klarowny i przewidywalny sposób, np. zapowiadając z wyprzedzeniem zastosowanie art. 155. To pomagało uspokoić nastroje. Po drugie, negatywne konsekwencje nie dotyczą całego kraju. Chodzi np. o liczbę turystów – w ostatnim kwartale zeszłego roku Katalonia zanotowała spadek w porównaniu z analogicznym okresem 2016 r., ale ogólna liczba turystów w Hiszpanii wzrosła. Wskazuje to, że część przyjezdnych zamiast Katalonii wybrała inne regiony.
Podobnie jest z firmami, które przeniosły siedziby z Katalonii do innych części Hiszpanii. Jak dotąd uczyniło to ponad 3100 firm, w tym m.in. wielkie instytucje finansowe: CaixaBank i Banco Sabadell. Z punktu widzenia całej hiszpańskiej gospodarki ta zmiana nie ma znaczenia, ale dla katalońskiej, która straci część wpływów podatkowych, już tak.
Negatywne konsekwencje ekonomiczne nie powstrzymają jednak secesjonistów. – Obecnie sprawa niepodległości Katalonii jest bardziej problemem politycznym niż gospodarczym – mówi DGP Jesus Palomar i Baget, politolog z uniwersytetu w Barcelonie.