I liberałom, i konserwatystom chodzi o pewną wizję egzystencjalną. Ci pierwsi są piewcami wolności, drudzy wołają o akceptację losu. A wspólnota polityczna musi mieć w opiece wiele różnych marzeń i lęków.
Skąd kobiety wracały? Z tysięcznych wracały protestów. W Polsce – czarny marsz, manifa, za oceanem marsz kobiet na Waszyngton, na całym świecie Międzynarodowy Strajk Kobiet. A kiedy tak wracały, jedni im klaskali, mówiąc, że oto wreszcie, w osobie Kobiety Wkurzonej, pojawia się siła polityczna zdolna obalić rządy Kaczyńskiego czy Trumpa; siła, od której z nową energią na całym świecie odbije się liberalno-progresywna opozycja. Drudzy zaś patrzyli na nie ze zdziwieniem, z odrazą lub z politowaniem. Odrzucają ich postulaty reprodukcyjnej autonomii, razi język protestów, ich silnie polityczny wymiar. Dosadnie dają temu wyraz. Zasługujecie jedynie „na śmiech i popukanie się w czoło” (Łukasz Warzecha dla „Frondy”). „Głupota i infantylizm” – mówiła Krystyna Pawłowicz. „Pomódlmy się o opamiętanie dla nich” – któż inny jak nie Rafał Ziemkiewicz na Twitterze.
Walka na kukły papieża
Protokół feministyczny jasno określa prawidłowe reakcje na te dwa typy publiczności. Tym pierwszym można ściskać ręce, tym drugim zaś pokazuje się znak, jaki wykonała jajnikiem macica ze słynnego czarnomarszowego plakatu. Z nimi się nie dyskutuje. W odwecie za ich podłe, agresywne ataki, obrzuca się ich takim samym mięsem i obrazami, które mają obnażyć ich moralną niższość. I tak na przykład z dyskusji o aborcji, centralnej dla protestów kobiet, zawsze w końcu robi się emocjonalna jatka: jedni rzucają Talibanem, drudzy walą Holocaustem nienarodzonych i dorzucają zdjęcie zmasakrowanego płodu, w odpowiedzi dostają po łbie zgwałconą trzynastolatką i noworodkiem w agonii. Każdy obnosi na kiju swoją kukłę Jana Pawła II – jedni doszyli mu aureolę, drudzy odziali w szarfę „Anioł zacofania”. To już rytuał publicystyczny, pojedynek czysto obrzędowy z totemami, w którym wcale nie mówi się do przeciwnika, bo walczy się z nim tylko po to, by z oburzeniem pokazywać swoim zadawane przez niego rany.
Protesty kobiet, ponieważ dotyczą spraw tak podstawowych jak seks, reprodukcja i obyczaje, pokazują jeszcze wyraźniej to, co już wiemy – jesteśmy podzieleni. Na dwie połowy, a każda moralnie bardziej spuchnięta od drugiej. A dyskusje po protestach pokazują coś jeszcze: ostatecznie zarzuciliśmy myśl o porozumieniu. Nie interesuje nas ono w najmniejszym stopniu. Może przerosła nas trudność rozmowy o wartościach, może cenimy sobie tożsamość płynącą z moralnej walki, może mózgi przeorał nam konfrontacyjny styl mediów społecznościowych – dość, że jedyną możliwą formą komunikacji wydaje nam się dziś gest Kozakiewicza.
A gdyby się tak wyłamać? Na przykład spróbować obronić sens kobiecych protestów naprawdę zwracając się do wroga? Biorąc jego ataki za dobrą monetę, próbując je zrozumieć? Jak napisać taki tekst? Czy to się w ogóle da jeszcze zrobić?
Wróg nie zawsze jest nagi
Byłoby to na pewno przedsięwzięcie trudne i nieprzyjemne: wmyślać się we wroga, szukać u niego racji i racjonalności, by rzetelnie się z nim spierać, a tym samym niejako udzielać mu prawa do jego przekonań. Czy jest coś mniej pociągającego? Coś bardziej zagrażającego naszej tożsamości, której osią jest przecież tego wroga odrzucenie i otrzepanie się z jego wstrętnych poglądów? A jednak trzeba takie próby, jak sądzę, koniecznie podejmować – bo wraz z pogłębianiem się podziałów społecznych ewoluują nam obowiązki obywatelskie. Musimy się coraz intensywniej uczyć, jak zrozumieć innych i jak siebie najlepiej owym innym tłumaczyć. Dlatego spróbujmy – nie tyle napisać taki tekst, ile wyobrazić sobie kilka możliwych sposobów na taką rozmowę; rozmowę, która niekoniecznie musi przekonać – w kwestiach wartości argumenty bywają bezsilne – ale przynajmniej naprawdę widzi, rozumie i szanuje swojego przeciwnika.
Obronić histerię
Jak zacząć? Autor takiego tekstu musiałby na przykład przyjąć do wiadomości częste wśród krytyków oskarżenia protestujących kobiet o histerię. Histeria, o jaką są oskarżane, ma dwa wymiary: wymiar stylu i wymiar polityczny. Kiedy krytycy zżymają się na styl, mają na myśli ostrą i niekiedy wręcz obsceniczną retorykę, jaką cechowały się wszystkie ostatnie protesty kobiece, tak w Polsce, jak i na przykład w USA (hasła typu „Wyjmijcie łapy z naszych gaci”, „Pie...olę, nie golę”, wspomniana już macica pokazująca środkowy palec czy waszyngtońskie „Today pussy grabs you” czyli „Dzisiaj cipka łapie za ciebie” – hasło nawiązujące do seksualnych przechwałek Trumpa). Kiedy piszą o histerii politycznej, mają na myśli to, że kobiety niejako „nadreagują” na działania własnych rządów. Trump jeszcze na dobre się nie osadził w Białym Domu, kiedy kobiety postanowiły już zaprotestować przeciwko jego administracji; rząd PiS wcale nie zaproponował ustawy o zakazie aborcji, lecz jedynie obiecał, że na nią spojrzy; minister Radziwiłł wcale nie zabrania użycia tabletki „dzień po”, a jedynie sam nie chciałby jej przepisywać ze względu na przekonania; innymi słowy faktycznych szkód jest niewiele, jeśli w ogóle istnieją. W dodatku wszystkie te kobiety żyją w krajach Zachodu. Oskarżanie o nierówność czy brak praw obywatelskich wydaje się cokolwiek śmieszne, jeśli porównać sytuację protestujących z ich odpowiednikami na przykład na Bliskim Wschodzie. Protestom tym brakuje więc, wedle krytyków, rzeczywistej substancji, ich forma zaś wydatnie przekracza treść.
Zamiast krzyczeć o tej krytyce jako o patriarchalnym uciszaniu, autor musiałby wyobrazić sobie zasadność takiego wrażenia. „Rozumiem, co czujesz, krytyku – rzekłby. – Faktycznie, widzę, że można odebrać te protesty jako cokolwiek histeryczne”. A potem, zaakceptowawszy ten punkt widzenia, mógłby nadal twierdzić, że histeria jest niekiedy reakcją właściwą: „Jeśli twoje dziecko, krytyku, ma chorobę kości, która czyni je bardziej podatnym na złamania, ta jego kruchość sprawia, że mocniej reagujesz na najmniejsze niebezpieczeństwo. Może naszym prawom nie dzieje się jeszcze aż tak źle, ale wiemy z historii, jak bardzo są kruche. Najmniejszy gest w stronę ich odebrania czy pomniejszenia, gest nawet czysto stylistyczny, sprawia więc, że kobieta wpada w uzasadnioną panikę i reaguje w ostry, nieprzyjemny sposób. Zwłaszcza że nasze prawa są wciąż bardzo świeże, równość płci jest pomysłem historycznie nowym. Histeria jest funkcją stopnia wrażliwości”. Szanuj wrażenia innych, pokaż, że je rozumiesz, opowiedz o swoich uczuciach – wskazówka rodem z poradników małżeńskich może okazać się bezcenna w dążeniu do tego, by zrozumieli nas inni.
Spór o macicę
A co z prawami reprodukcyjnymi, w szczególności z aborcją? Tu sprawa tłumaczeń, mostów i porozumień wydaje się naprawdę beznadziejna. Bo jeśli ktoś uważa, że zarodek jest człowiekiem, a tak twierdzi większa część polskiej prawicy, to jak tu z nim rozmawiać o dopuszczalności czegoś, co jest dlań, z definicji, morderstwem? Lepiej pokazać, że rozmówca jest po prostu głupi. Lewica zwykle cytuje tu więc naukę, która opowiada na przykład o rozwinięciu układu nerwowego jako o kryterium bycia człowiekiem, albo zżyma się na Kościół, który takie androny głosi z ambon – i żadna z tych strategii nie jest naprawdę skierowana do przeciwnika, służy tylko zacieśnieniu więzów z własnym obozem.
Żeby rozmawiać z nim naprawdę, trzeba przyjąć, że dozwolona jest wiara w człowieczeństwo zarodka, że ludzie tak myślący nie są szaleni lub niedouczeni. I okazuje się, że tak uszanowanemu przeciwnikowi wciąż można sensownie tłumaczyć potrzebę prawa do aborcji na co najmniej dwa sposoby. Na przykład domagając się podobnego zrozumienia z jego strony.
„Zauważ – można się doń zwrócić – że szanuję to, co mówisz. Ale i nas, ludzi przekonanych, że zygota to nie człowiek, jest cała masa. Czy tak powszechna niezgoda w tak ważnym temacie nie sugeruje, choćby najdelikatniej, że sprawa... może być ideologiczna? A jeśli tak, to na jeden krótki moment daj mi prawo do odmiennych przekonań, wmyśl się w nie jak w swoje, stań w butach kogoś, kto jest przekonany, że to tylko zbiór komórek – czy czujesz teraz, jak niesprawiedliwe może się wydawać ograniczanie dostępu do pigułki „dzień po” albo do wczesnej aborcji? Czy już rozumiesz, co mówię, gdy narzekam na odmawianie mi autonomii i prawa do stanowienia o własnym ciele?”
Można zrobić jeszcze więcej. Na przykład przyznać, że tak naprawdę lewicowy argument z nauki jest demagogiczny – nauka bowiem też posługuje się arbitralnymi definicjami. Nawet Judith J. Thomson, słynna filozofka i obrończyni prawa do aborcji, uznaje, że próba ostatecznego wyznaczenia, gdzie zaczyna się człowiek, wydaje się metodologicznie skazana na niepowodzenie. Ale to nie musi oznaczać zakazu aborcji. „Nawet, gdyby zarodek był człowiekiem, drogi przeciwniku, czy zawsze inny człowiek będzie mieć prawo do korzystania z mojego ciała, nawet jeśli znalazł się tam wbrew mojej woli? Czy zawsze, w każdej sytuacji, ma prawo do życia moim kosztem?”.
W poszukiwaniu autentycznej komunikacji nasz autor może spróbować sięgnąć do głębszych podstaw sprzeciwu wobec aborcji i odkryć, że w gruncie rzeczy krytykom chodzi o pewną wizję egzystencjalną – człowiek liberalny jest piewcą autonomii i kontroli nad własnym życiem, w wyborze upatruje sedna człowieczeństwa. Człowiek konserwatywny zaś woła o akceptację losu; to w gracji i dzielności, z jaką podejmujemy jego wyzwania, widzi naszą największą wartość. Gwałtowne wołania o całkowitą wolność reprodukcyjną drażnią go i napawają lękiem, są bowiem wyrazem pewnego rodzaju pychy, indywidualizmu, który nas zarazem odczłowiecza i osamotnia. I w takiej perspektywie, z poszanowaniem dla tych głębokich lęków, tłumaczyć mu, jak bardzo my lękamy się odebrania wyboru – i że wspólnota polityczna musi mieć przecież w opiece wiele różnych lęków.
Inne pieśni
To w żadnym razie nie jest wyczerpująca lista argumentów za sensownością protestów kobiet. Jest to, powiedzieć można, lista żałośnie krótka i wybiórcza, niesatysfakcjonująca jak kwaśna kawa czy ciepłe piwo. Ba, nie są to nawet takie argumenty, które bez pudła zdołają odmienić serce prawicowego krytyka manif, strajków i czarnych protestów. Ale są to na pewno przykłady na to, jak naprawdę rozmawiać z kimś, kto stoi z drugiej strony barykady – a nie wrzeszczeć nań w nadziei, że słuchają nas nasi pobratymcy. Niestety, nie wybiera się współobywateli; dlatego trzeba, mimo niechęci, mimo trudów, próbować ich zrozumieć i im się bez końca objaśniać. Zwłaszcza gdy chodzi o najbardziej intymne sprawy ludzkości, choćby te z transparentów kobiecych manifestacji.
Obowiązkowe pytanie z sali: „Dlaczego zawsze to my, lewacy, mamy się pochylać i rozumieć?”. Odpowiedź: Tak już jest, i co z tego? Proszę następne pytanie.