W poniedziałek Kolegium Elektorów oficjalnie wybierze prezydenta USA. Demokraci i niektórzy republikanie starają się nie dopuścić do tego, żeby został nim miliarder.
Aby zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych, potrzebna 270 z 538 głosów Kolegium. Donald Trump wygrał w 30 stanach reprezentowanych przez 306 elektorów, więc aby powstrzymać go przed objęciem urzędu, 37 z nich musiałoby zagłosować inaczej niż wyborcy z ich stanu. Scenariusz jest nieprawdopodobny – nigdy w historii nie było aż tylu wiarołomnych elektorów – ale też tegoroczne wybory były pod każdym względem wyjątkowe.
Plan niedopuszczenia do prezydentury Trumpa zrodził się w grupie demokratycznych członków Kolegium, którzy nazywają siebie „hamiltonowskimi” (od Alexandra Hamiltona, jednego z ojców amerykańskiej demokracji, który twierdził, że Kolegium jest właśnie po to, aby blokować kandydatów niegodnych urzędu). Republikańskim elektorom proponują układ: wy nie zagłosujecie na Trumpa, my nie zagłosujemy na Clinton; zagłosujmy za to razem na kandydata środka, np. tak umiarkowanego republikanina, jak gubernator Ohio John Kasich. Być może nie wybierzemy nowego prezydenta, ale przynajmniej nie wpuścimy Trumpa do Białego Domu. Hamiltonowskim elektorom sprzyja to, że Trump nie wzbudza wielkiej miłości wśród części republikanów.
Do grupy jak na razie oficjalnie przyłączył się przynajmniej jeden republikanin – Christopher Suprun z Teksasu, który 11 września 2001 r. jako ratownik medyczny brał udział w akcji ratunkowej w Nowym Jorku. O tym, że nie zagłosuje zgodnie z wolą wyborców, poinformował 5 grudnia na łamach „New York Timesa”. Działania te nie umknęły uwadze zarządu Partii Republikańskiej, która uruchomiła bezprecedensową operację dyscyplinowania elektorów przed 19 grudnia. Jak podał portal Politico, centrala jest pewna, że zgodnie z oczekiwaniami wyborców zagłosują wszyscy poza Suprunem. A dwóch republikanów – Art Sisneros z Teksasu oraz Baoky Vu z Georgii – stwierdziło nawet, że wolałoby zrezygnować z udziału w Kolegium, niż sprzeniewierzyć się woli wyborców.
Wiatr w żagle „hamiltonowców” zapewniły jednak doniesienia o ustaleniach wywiadu, zgodnie z którymi Rosjanie celowo mieszali w wyborach, aby pomóc Trumpowi. W związku z tym grupa ponad 20 elektorów, z demokratką Christine Pelosi na czele, opublikowała list otwarty do koordynatora służb Jamesa Clappera, w którym domaga się dostępu do ustaleń, zanim 19 grudnia odda głosy. Plan ma dwie poważne wady. Po pierwsze, wybór przez Kolegium polityka, którego nazwisko nie widniało nawet na kartach do głosowania, skierowałby amerykańską demokrację na kompletnie nieznane wody i oznaczałby zignorowanie 129 mln głosów. Po drugie, jeśli prezydenta Stanów Zjednoczonych nie wybierze Kolegium Elektorów, obowiązek ten spada na Kongres. Republikanie na Kapitolu – nawet jeśli w trakcie wyborów dystansowali się od Trumpa – zdają się być pogodzeni z wynikiem wyborów i pewnie postawiliby na biznesmena.
Bunt elektorów wzbudził za to dyskusję nad sensownością utrzymywania tej instytucji. Tym bardziej że tegoroczne wybory to drugi w ciągu ostatnich 16 lat (i piąty w historii) przypadek, gdy większość w Kolegium nie pokrywa się z wynikami głosowania powszechnego. Argumentami za jego zniesieniem jest chęć zapobieżenia sytuacjom, gdy prezydentem zostaje osoba z mniejszym poparciem, nierównej wadze głosów poszczególnych obywateli, wreszcie niewielkiej motywacji do brania udziału w wyborach w tych stanach, gdzie wynik jest z góry znany.
Zwycięstwo Clinton w głosowaniu powszechnym jest jednak nietrafionym argumentem na rzecz sprzeniewierzenia się przez elektorów swoim zobowiązaniom. Nie jest wcale powiedziane, że gdyby o wyborze prezydenta decydowała zwykła większość, to Clinton by wygrała, bo strategia wyborcza obydwojga kandydatów byłaby zupełnie inna. Donald Trump nie odpuszczałby stanów, gdzie demokraci mają dużą przewagę, jak Nowy Jork czy Kalifornia. To samo zresztą dotyczy Clinton, która zyskiwałaby głosy ze stanów republikańskich. A w sytuacji gdy o wyborze decyduje większość w Kolegium, strategia jest podporządkowana wyłącznie temu celowi – i ta opracowana przez sztab Trumpa okazała się lepsza.
Kolegium Elektorskie wywodzi się z początków USA, a za jego powołaniem stały konkretne przyczyny. Podobnie jak Senat, w którym wszystkie stany mają po dwóch przedstawicieli, zapobiega zdominowaniu mniejszych stanów przez większe.
Kwestia zachowania równowagi między mniejszymi a większymi stanami się nie zdezaktualizowała. Stany nie są po prostu jednostkami administracyjnymi, lecz gros decyzji dotyczących życia obywateli jest podejmowane właśnie przez nie, a nie na szczeblu federalnym. Kolejnym argumentem przytaczanym w obronie Kolegium jest to, że wzmacnia ono system dwupartyjny, który lepiej się sprawdza w ustroju federalnym oraz praktycznie eliminuje możliwość, że w przypadku dużej liczby kandydatów prezydentem zostanie ktoś z niskim poparciem (ten akurat jest niezbyt trafiony, bo można wprowadzić drugą turę dla dwóch najlepszych).
Tak czy inaczej zniesienie Kolegium Elektorskiego byłoby bardzo trudne, bo wymagałoby poprawki do konstytucji, na co nie zgodzą się mniejsze stany, zamierzające bronić swojej pozycji. Zresztą poparcie społeczne dla takiej inicjatywy spada. Według sondażu Gallupa 49 proc. Amerykanów chce, by prezydent był wybierany bezpośrednio, a 47 proc. – poprzez Kolegium Elektorskie. To najniższe poparcie dla bezpośrednich wyborów w historii. Jeszcze w 1968 r. zniesienia Kolegium chciało 80 proc.