Ławki, na których nie można wygodnie usiąść, wiaty, które nie chronią przed wiatrem – to nie błędy w urządzaniu miasta, lecz celowe działanie, które ma wyeliminować biedę i przestępczość. Nieskuteczne
Trzeba walczyć z bezdomnością, nie z bezdomnymi – politycy i samorządowcy powtarzają ten slogan od lat. Ale tego nie robią. Zwłaszcza że ulegli mitowi, iż kłopot uda im się rozwiązać za pomocą drobnej architektury: wąskich ławek, na których nie da się nawet wygodnie usiąść, nieosłaniających przed wiatrem lub deszczem i śniegiem wiat przystankowych, metalowych nitów powbijanych w płyty chodnikowe, by nie można się było położyć. Tyle że wdrażana u nas z takim rozmachem architektura wykluczająca – nazywana również architekturą biedy – niczego nie zmienia na lepsze. A co najwyżej pomaga przypudrować porażki polityków, by były dla nas niedostrzegalne.
Architektura wykluczająca, która coraz częściej nas otacza, nie jest niczym nowym. Jej początków można się doszukiwać w modernizmie, który najlepsze lata miał w połowie XX w. Jeden z ojców prądu, Francuz szwajcarskiego pochodzenia Le Corbusier, przekonywał, że przestrzeń musi być całkowicie zaplanowana, plan zaś musi opierać się na dążeniu do osiągnięcia ładu przestrzennego i społecznego. Doskonałe może być dopiero to, co odpowiada na ludzkie potrzeby i jest je w stanie zaspokoić. „Drugim kluczowym punktem jest jednorodność znaczeniowa przestrzeni. Innymi słowy, przeznaczenie przestrzeni wspólnej wyłącznie do optymalnej społecznie socjalizacji mieszkańców, zaś ciągów komunikacyjnych – ulic, chodników – do przemieszczania się. Odstępstwo od normy jest niefunkcjonalne, a więc przeciwne paradygmatowi modernistycznemu” – wyjaśnia na łamach kwartalnika „Res Publica Nowa” Wiktor Wojciechowski.
Po półwieczu poglądy Le Corbusiera zaczęli podzielać nasi samorządowcy. Mała architektura miejska, ta użytkowa, służyć ma zaspokajaniu potrzeb większości mieszkańców. A oni – jak wiadomo – nie chcą w przestrzeni publicznej widzieć ani bezdomnych, ani żebraków, ani narkomanów. W efekcie architektura, ta najprostsza – ławki w parku czy w pasażach, wiaty przystankowe czy chodniki – stała się orężem w walce. Ale ta wypowiedziana wszystkim słabszym walka nie może się zakończyć sukcesem. Bo myli się ten, kto liczy na to, że pozbędzie się problemu bezdomności za pomocą wąskiej ławki, na której nie da się spać. Jeśli ktoś sądzi, że nieosłaniająca przed wiatrem wiata przystankowa przyczyni się do spadku przestępczości, bo nie będzie już „azylem” dla żuli – również się myli.
A polscy politycy mylą się do kwadratu, gdyż – w przeciwieństwie do kolegów z Zachodu, którzy są także zafascynowani architekturą biedy – podejmują działania bez planu i analiz.
Krótkie ławki, ostre kolce
Wiele osób nadal zastanawia się, który urzędnik wpadł na szatański pomysł postawienia ławki tak wąskiej, że nie można wygodnie usiąść, czy wbicia w chodnik przed sklepem nitów, by nie dało się po wyjściu z siatką z zakupami nawet jej na chwilę postawić na ziemi. Zarzucamy włodarzom miast brak pomyślunku. Ale mała architektura miejska staje się niewygodna nie bez powodu. To trend, który przywędrował z Zachodu.
Wystarczy wspomnieć choćby o dwóch przykładach. Po pierwsze – Francja. Wykorzystywanie architektury biedy nad Sekwaną osiągnęło taki poziom, że tamtejszymi mediami w Wigilię Bożego Narodzenia w 2014 r. wstrząsnął głośny spór o nią. W jednym z miast, Angouleme, prawicowy burmistrz polecił ustawić metalowe klatki wokół publicznie dostępnych ławek. Przekonywał, że z powodu jego decyzji „nie powinien ucierpieć nikt porządny, ponieważ ławki i tak używane są niemal wyłącznie przez pijaków". Ten komentarz wywołał w mediach burzę. – To nie jest moja Francja – tłumaczył dziennikarzom jeden z posłów sceptycznie nastawionych do pomysłu. Metalowe klatki po krótkim czasie zniknęły. Ale zarówno w Angouleme, jak i wielu innych francuskich miastach architektura biedy ma się dobrze. Coraz trudniej znaleźć park, w którym na ławce mogą bez trudu usiąść dwie dorosłe osoby obok siebie.
Architektura biedy ma się nieźle także w Wielkiej Brytanii. W 2010 r. sensację wywołały betonowe ławki, tzw. ławki z Camden, które zostały postawione m.in. na ulicach Londynu. Jak zachwalał ich producent, „ławka zaprojektowana jest z myślą o wyzwaniach współczesnych siedzisk miejskich, takich jak zachowania przestępcze i antyspołeczne spanie, handel narkotykami, śmiecenie”. „To przykład współpracy rynku ze środkami publicznymi w imię wykluczania bezdomnych” – zwracał uwagę w „Res Publice Nowej” Wiktor Wojciechowski. Twórcy ławki z Camden zostali wyróżnieni wieloma nagrodami, w tym m.in. prestiżową Design Council za zaprojektowanie rozwiązania służącego redukcji przestępczości.
Polscy samorządowcy, na razie z największych miast, z chęcią inkorporują rozwiązania z Francji czy Wielkiej Brytanii. W architekturze biedy dostrzegają sposób na pozbycie się bezdomnych z deptaków, skwerów i przystanków autobusowych. Wierzą w to, że po postawieniu ławek, wiat, kolców i innych barier zmniejszy się przestępczość. Eksperci jednak rozprawiają się z tym podejściem. – Architektura wykluczająca, choćbyśmy ją najładniej nazywali, ma główny cel: wykluczenie z jakiegoś obszaru określonych grup osób. Zazwyczaj dotyczy to osób, które zdaniem zarządzających daną przestrzenią – mogą odstraszać pożądanych użytkowników i klientów. Z reguły będą to osoby już wykluczone, a co najmniej stygmatyzowane: biedne, bezdomne, uzależnione, zaburzone czy chore fizycznie lub psychicznie. Czasem będą łączyły wymienione cechy – wskazuje dr hab. Paweł Waszkiewicz z Katedry Kryminalistyki Wydziału Prawa i Administracji UW.
Pytam o przeciwdziałanie przestępczości. – Proszę zwrócić uwagę na często pomijany fakt, że te osoby znacznie częściej są pokrzywdzone przestępstwami, niż są ich sprawcami. Są one bowiem narażone zarówno na agresję werbalną, jak i fizyczną. Ani z jedną, ani z drugą nie są w stanie sobie poradzić. Nie mają oparcia w rodzinie, grupie zawodowej czy koleżeńskiej. A instytucje, których zadaniem jest im pomóc, często sobie z tym nie radzą – wyjaśnia dr Waszkiewicz. Jego zdaniem argument, że mała architektura miejska przyczynia się do ograniczania przestępczości, najzwyczajniej w świecie się nie broni. Jedynym skutkiem jest to, że bezdomny będzie spał kilka przecznic dalej. – Tylko to nie jest w żadnej mierze prewencja kryminalna, ponieważ zapobiega co najwyżej siadaniu lub położeniu się. A to wciąż nie jest w Polsce kryminalizowane zachowanie – zaznacza kryminalistyk.
Przymus w białych rękawiczkach
Słabo jest także ze skutecznością. Julia Wygnańska, członkini komisji ekspertów ds. przeciwdziałania bezdomności przy Rzeczniku Praw Obywatelskich, zwraca uwagę, że politycy wybierają najprostsze dla nich rozwiązanie, lecz krótkowzroczne. – Można oczywiście przeganiać osoby dotknięte bezdomnością z lotniska czy spod dużego sklepu. Ale one tam i tak wrócą, bo mają w tych miejscach bardziej sprzyjające warunki do przetrwania niż w parku na odludziu – zaznacza. Najlepszym dowodem na nieskuteczność takich rozwiązań jest sytuacja w Budapeszcie. W 2013 r. węgierski parlament przegłosował ustawę zakazującą spania w miejscach publicznych pod groźbą grzywny lub nawet pozbawienia wolności. – Efekty nowego prawa są słabe. Za to rosną koszty, bo aby przepisy nie były martwe, trzeba było angażować rzeszę funkcjonariuszy węgierskich służb do patrolowania ulic. Byłoby znacznie taniej, gdyby pomóc ludziom w rozwiązaniu ich życiowych problemów, niż ich karać – podkreśla Wygnańska. Jej zdaniem różnica między podejściem w Polsce i na Węgrzech jest dostrzegalna, cel jest taki sam: przy użyciu środków przymusu wypychać dotkniętych bezdomnością z miast. U nas po prostu jest miękki przymus, realizowany w białych rękawiczkach.
Być może miałby on nawet sens, gdyby nie to – na co zwracają uwagę eksperci – że u nas uderzający jest brak planu przeciwdziałania bezdomności. Podczas gdy w wielu państwach zachodnich przed postawieniem pięciu wąskich ławek lokalni włodarze przeprowadzają analizę, gdzie one powinny się znaleźć, u nas po prostu zniszczone szerokie ławki są zastępowane nowymi.
Co więcej, rodzimi politycy nie są wcale zainteresowani rozwiązaniem problemu. W wielu odpowiedziach na interpelacje poselskie poszczególni ministrowie deklarują, że leży im na sercu problem ludzi bezdomnych, lecz realnych działań nie ma. I nie może być, bo brakuje też rzetelnych analiz. Statystyki dotyczące bezdomności w Polsce są szczątkowe i jakościowo nieprzystające do tych dostępnych choćby w USA czy Wielkiej Brytanii. A gdy działania podejmują naukowcy i społeczni aktywiści, nikt z rządzących nie interesuje się wynikami ich ustaleń. Julia Wygnańska opowiada, że niedawno ukończyła badania na temat typów bezdomności w Polsce – bo zupełnie inna polityka powinna być stosowana w przypadku wyprowadzania z bezdomności osób, które znajdują się w niej chronicznie i mają zaburzenia psychiczne, a inna tych, którzy stracili dach nad głową w ciągu ostatnich kilku miesięcy i są zdrowi. Wyniki przesłała do Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej. – Nikt się nie zainteresował analizą – mówi.
A szkoda, bo dla wielu wnioski Wygnańskiej mogą być rewolucyjne. Jej zdaniem najskuteczniejszym sposobem likwidacji bezdomności wśród osób dotkniętych trwałą bezdomnością jest... zapewnianie im mieszkań. Zdezorientowany pytam, w jaki sposób państwo miałoby to uczynić, skoro problem mieszkaniowy jest jednym z najdotkliwszych i dotyczy milionów Polaków. Mówię, że gdy polityk zapewni mieszkania bezdomnym, rzuci się na niego tłum rozczarowanych wyborców, twierdzących, że im się one należą bardziej, choćby dlatego że płacą podatki.
Wygnańska przyznaje, że faktycznie tak myślą wyborcy. Ale że jednocześnie – nie umniejszając znaczenia ideałów i humanitaryzmu – warto na problem bezdomności patrzeć przez pryzmat pieniędzy. Cele władzy publicznej powinny być bowiem dwa: ograniczyć liczbę osób bezdomnych do minimum i uczynić to przy możliwie najmniejszych kosztach. I program udostępniania mieszkań ludziom trwale bezdomnym te warunki doskonale spełnia. Po pierwsze, okazuje się, że nawet do 80 proc. osób w ciągu dwóch lat jest w stanie się usamodzielnić na tyle, że stać je na skromne życie, lecz już nie na ulicy. Bierze się to choćby stąd, że wielu bezdomnych nie może znaleźć pracy właśnie dlatego, że są bezdomnymi. Gdy mają adres, stały dostęp do wody i nie zajmują się poszukiwaniem miejsca w noclegowni – okazuje się, że gros z nich jest w stanie sobie poradzić. Po drugie, koszt udostępnienia mieszkania, jak przekonuje Wygnańska, bywa niższy niż koszt przebywania osoby długotrwale bezdomnej na ulicy. – Utrzymanie schronisk, opieka medyczna, z której często osoby dotknięte bezdomnością korzystają, interwencje służb, przewóz z jednej noclegowni do drugiej wychodzi więcej niż za mieszkania. Tylko mało kto to dostrzega, bo obciążenia dotykają różne instytucje i nikt tego nie liczy zbiorczo – argumentuje ekspertka.
I przywołuje duże badanie przeprowadzone w USA w latach 80. i 90; wynika z niego, że osób dotkniętych chroniczną bezdomnością jest ok. 5 proc. Pozostałe 95 proc. to osoby, które od niedawna nie mają mieszkania lub które są ciągle na granicy (przez kilka miesięcy mają dach nad głową, potem trafiają na kilka tygodni na ulicę itd.). Zarazem ta 5-procentowa grupa generuje połowę wszystkich kosztów tradycyjnej pomocy dla bezdomnych. – Jeśli kogoś nie przekonują argumenty natury społecznej, może przekonają ekonomicznej. Zagwarantowanie lokum i danie szansy jest tańsze niż spychanie ludzi poprzez budowę niewygodnych ławek – argumentuje Wygnańska.
Niewygodnie, ale czysto
Szanse na to, że podejście polskich władz się zmieni, są niewielkie. Dlaczego? O tym opowiada dr Robert Sobiech, socjolog z Collegium Civitas. Przede wszystkim znaczna część społeczeństwa jest niechętna obcym, postrzegamy ich jako zagrożenie dla uznawanych norm i stylu życia. Nie chcemy więc przebywać w tych samych miejscach z bezdomnymi, narkomanami czy uchodźcami. Ale jednocześnie nie akceptujemy, by byli oni traktowani przez rodzime władze lepiej niż wielu należących do większości.
Co do samej architektury biedy Sobiech zaś przekonuje, że trudno spodziewać się odejścia od tej praktyki. – W socjologii od dziesięcioleci mówi się o zjawisku wypychania niechcianych obcych w miejsca niedostępne doświadczeniu przeciętnego obywatela. Oczywiście lepszym rozwiązaniem byłaby zapewne dobrze przemyślana polityka publiczna wobec bezdomności, a nie drobne zmiany w architekturze miasta. To jednak wymagałoby większych nakładów i finansowych, i osobowych. Postawienie wąskiej ławki jest więc drogą na skróty, ale taką, która jest powszechnie akceptowana – wskazuje socjolog.
I dodaje, że większość z nas być może denerwuje się, że ławka jest niewygodna. Ale i tak wolimy na niej siedzieć czy stać pod kiepsko zadaszoną wiatą przystankową niż w wygodnej, estetycznej przestrzeni, podczas gdy na długiej ławce leży bezdomny ze swoim całym dobytkiem. ⒸⓅ
Lepszym rozwiązaniem byłaby przemyślana polityka publiczna wobec bezdomności, a nie drobne zmiany w architekturze miasta. To jednak wymagałoby większych nakładów i finansowych, i osobowych. Postawienie wąskiej ławki jest więc drogą na skróty, ale taką, która jest powszechnie akceptowana