Chcecie przeczytać największą herezję na dzisiejsze czasy? Oto ona: rządy nie zawsze powinny słuchać obywateli. Nie ma nic bardziej wbrew logice dzisiejszych rządów „wstających z kolan”, „odzyskujących kontrolę i suwerenność” oraz czyniących swoje kraje „znów wielkimi” niż przekonanie, że mimo wszystko są jednak sfery, w których to elity mają rację, a nie każdy problem da się rozwiązać za pomocą referendum. Więcej: że są obszary polityki, które zwyczajnie mają się dobrze właśnie pod warunkiem, że rząd zachowuje konsekwentną i programową obojętność wobec opinii publicznej.
Przekonanie, że w części spraw lepsza jest jednak władza procedur i instytucji niż vox populi, nie stanowi, rzecz jasna, pochwały autorytaryzmów i totalitaryzmów. Odwrotnie: to raczej w idei demokracji konstytucyjnej i państwa prawa od zawsze chodziło o kreślenie precyzyjnych i jednocześnie mocnych granic dla kompetencji rządu, ale i narodu. Rząd nie może ograniczać wolności obywateli, obywatele nie mogą dążyć do obalenia rządu przemocą – a pomiędzy dwiema skrajnościami było pole na kompromisy, negocjacje, wywieranie presji i szukanie wpływów. Państwo ma monopol na przemoc, ale i obowiązek uszanowania wyników wyborów. Wyborcy kontrolują polityków i wyrażają racjonalne oczekiwania za pomocą grup interesu, konsultacji społecznych i cyklicznych wyborów – następnie zaś w ramach rozsądku oczekują spełnienia oczekiwań i zachowują prawo rozliczenia władzy z tych niespełnionych.
Tyle teorii: w praktyce zaś i tak przecież zawsze istniała grupa ludzi, których rząd posłuchać nie może lub nie chce. Nie ma właściwie nigdy rozwiązań zadowalających wszystkich, nie ma ustaw bez wad i programów idealnych. Do niedawna wydawało się, że ten nierzadko gorzki kompromis jest w gruncie rzeczy nienaruszalny, a i obie jego strony, ze wszystkimi tego niedolami, go akceptują. Nie wszystko jest już po staremu: coraz więcej rządów w zachodnich demokracjach, przedstawia się właśnie jako emanacja narodu i „woli suwerena”, twierdzi, że posiada program tożsamy z interesem narodowym, społecznymi oczekiwaniami, z tym, jak to jest naprawdę. Wcześniej zdroworozsądkowe przekonanie, że wszystkich nigdy nie da się zadowolić, jest odrzucane jako balast i liberalny przesąd dawnej epoki „odklejonych elit” – przecież władza musi słuchać ludzi. Bezwarunkowo. Czasem chce ich słuchać tak bardzo, że aż wydaje się jej, że właściwie lud nie błądzi, więc i ona zbłądzić nie może. Zaczyna jej się wydawać, że lud to ona. Władza – prezydent czy partia – zaczyna wierzyć w swoją unikatową zdolność „słuchania ludzi” do tego stopnia, że się z nim utożsamia i pielęgnuje gorliwie tę jego część, która ową emocję odwzajemnia.
W demokracjach znów w kuriozalny sposób wybrzmiewa dawne PZPR-owskie hasło o tym, że „program partii jest programem narodu”. Jak w cytacie przypisywanym Leninowi o tym, że „partia reprezentuje realny interes proletariatu, nawet jeśli proletariat tego nie wie”. To nie jest wyłącznie retoryczna zmiana: kolejne rządy faktycznie też działają w oparciu o to przekonanie – czasem zresztą faktycznie próbując słuchać się tych, którzy (z powodów słusznych i nie) słuchani nie byli. Gdzie są granice tego podejścia i kiedy prowadzi ono na manowce?
Prawda nie leży pośrodku
Tej jesieni Telewizja Polska wyemitowała debatę z udziałem rodziców dzieci, którzy za ich choroby winią szczepionki. Maciej Hamankiewicz, prezes Naczelnej Izby Lekarskiej, protestował: „Zamiast spokojnego wysłuchania ekspertów medycznych, pojawiło się przejęcie na siebie roli ekspertów przez prowadzących, wskazujących, że rację ma jedynie ten, który jest przeciwny szczepieniom. Na cel wywołania w społeczeństwie lęku przed szczepieniami wskazywał również dobór zaproszonych rodzin osób, u których wystąpiły niepożądane odczyny poszczepienne, z których nieszczęściem bardzo trudno się pogodzić.
Zamiast danych dotyczących częstotliwości występowania niepożądanych odczynów poszczepiennych, szerokiego wyjaśnienia procedury ich zgłaszania pojawiła się głębia ludzkiego nieszczęścia wzmacniana płaczem obecnej w studiu osoby niepełnosprawnej. U każdego widza, który ma w sobie współczucie dla ludzkiego nieszczęścia, musiał się obudzić odruch lęku, by nie dotknęło to jego lub jego najbliższych”.
Program wpisywał się w coraz popularniejszy format, który da się, choć wyłączne ironicznie, określić jako „prawda leży pośrodku”. Polega on na tym, że do rozmowy zaprasza się dwie strony sporu, które nie zgadzają się w sprawach fundamentalnych – w sprawie faktów – i pozoruje dyskusję. Nie są to spory, gdzie odmienne są opinie na temat pewnych rozwiązań, dajmy na to: „Czy lepszy jest podatek obrotowy, czy VAT?” albo „Czy dotować transport kolejowy, czy drogowy?”. Odrębne jest pojęcie rzeczywistości dyskutujących, ich uznawanie pewnych faktów za obiektywnie istniejące. Częstokroć jako uczestnicy dobierani są ludzie reprezentujący skrajnie odmienne profesje, systemy odniesień, język. Zamiast pluralizmu i dialogu faktycznie funduje się spór odrębnych prawd i osobne monologi. Taka dyskusja, szczególnie gdy sformułować pytanie w sposób kategoryczny, zazwyczaj nie ma prawa zakończyć się wnioskami, które byłyby wspólne dla obu jej stron – wobec czego prowadzący orzekają, że „obie strony mają swoje racje”. Wobec braku możliwości wygranej na argumenty, spór toczy się na emocje – to wyścig na pozostanie w pamięci widza, to licytacja, w której wygrywa ten, kto ma mniej do stracenia, albo parodia debaty, która ma szanse się powieść wtedy, kiedy jedna ze stron faktycznie odrzuci konwencje.
Obecność przedstawicieli ruchów antyszczepionkowych albo „lekarzy medycyny naturalnej” (czyli nierzadko ludzi bez prawa do praktykowania zawodu lekarza) jest właśnie wykoślawieniem słusznej idei „słuchania ludzi”. Media, zwłaszcza publiczne, nie mogą być obojętne na cierpienie i obawy ludzi – prawda. Nikt ani nie zachęca do wyśmiewania czy wyższości owego traktowania ludzi, których spotkała życiowa tragedia. Ludzie ci mogą winić równie dobrze szczepionki – bo istnieją niepożądane objawy poszczepienne, nie istnieje zaś „autyzm wywołany szczepionkami” – co złego ducha czy urok. Zadaniem mediów nie jest koniecznie dawanie im wiary ani glejtu powagi – mimo że ich cierpienie domaga się zauważenia. To przedstawia zaś dylemat trudny. Tradycyjnie elitaryzm – przekonanie, że jednak wiedza lekarza i stan badań medycznych góruje nad przeczuciami pacjenta czy rodzica – był wyjściem z tego problemu. Dziś jednak trudno o ideę bardziej niepopularną, skompromitowaną i przeciwskuteczną niż elitaryzm, zawierzenie eksperckiej wiedzy i profesjonalizm. Wszak, „czy to nie eksperci budowali Titanica?”.
Zmieniają się odpowiedzi
Wracając do przykładu najbardziej polaryzującego, czyli szczepionek. Być może ludziom przeciwnym szczepionkom należałoby powiedzieć niewygodną dla nich prawdę, że choć nikt nie odmawia im prawa do opinii, to ostatecznie o istnieniu obowiązkowych szczepień decyduje państwo. A ono musi ważyć racje. Musi też podejmować decyzje, które będą niepopularne lub niekorzystne dla jakiejś grupy. Nie wszystko może pozostawać w rękach obywateli, nawet jeśli rozsądnym oczekiwaniem i po lewej, i prawej stronie jest, aby zostawało maksymalnie dużo. Zgoda jednak, aby mniejszościowa część społeczeństwa nie szczepiła dzieci, jest podręcznikowym przykładem konfliktu między wolnościami osobistymi i odpowiedzialnością państwa za ogół. Czy państwo ingeruje w czyjąś wolność, gdy nakazuje mu szczepić dziecko i ryzykuje drobny odsetek powikłań, to jest: niepożądanych objawów? Owszem. Czy jednak nie ingerowałoby w życie prywatne obywateli również wtedy, kiedy pozwoliłoby się nie szczepić i ryzykować nawrót chorób zakaźnych, a także zagrożenie dla postronnych? No właśnie.
Nie bez znaczenia – ba, podstawowe znaczenie ma fakt – że idzie o dzieci. Każdy rodzic chce najlepiej dla swojego dziecka, czasem jednak pojęcie o tym, co jest najlepsze, rozbiega się z państwową czy szkolną koncepcją, a to recepta na kłopoty. Innym przykładem ostrego konfliktu władzy państwowej z rodzicami był kilkuletni spór o sześciolatki w Polsce – władza, opierając się na argumentach ekonomicznych i społecznych, przekonywała, że obowiązek szkolny dla sześciolatków jest korzystny zarówno dla rodzin, jak i społeczeństwa w ogóle. Część rodziców zaś, odwołując się przede wszystkim do własnego doświadczenia – argumentu, który najtrudniej zanegować i niezmiennie pozostaje prawdziwy dla używających go osób – twierdzili, że jest inaczej. Rząd egzekwował swoje kompetencje do układania systemu szkolnictwa, jednocześnie tworząc wrażenie – na przykład odrzucając obywatelskie inicjatywy ustawodawcze – że jest głuchy na głos społeczeństwa. Rozwiązanie, na jakie wówczas zdecydował się rząd, leżało w zakresie jego kompetencji sensu stricto, obudziło jednak negatywne emocje, jakie odbiły się na wyniku kolejnych wyborów. To, co jest faktycznie „dobre” dla społeczeństwa i kto ma prawo o tym decydować, było i pozostanie sporem nierozstrzygalnym, dopóki mamy państwo – nawet utopijne koncepcje libertarian wierzących w „państwo minimum” go nie rozwiążą, wszak zawsze o czymś decyduje władza i zawsze jest ktoś, kto się poczuje niezadowolony.
W przypadku sześciolatków również chodziło o to, czy kosztem niezadowolenia i frustracji części rodziców oszczędzić ekonomicznych kosztów dla społeczeństwa w przyszłości – dopłacającego do emerytur, w którym młodzi wchodzą na rynek pracy później, a nierówności w dostępie do edukacji i szans są większe. Posłanie sześciolatków było absolutnie słuszne z punktu logiki – liberalnej czy rynkowej, nazwijmy to, jak chcemy – jaką posługiwał się rząd. Tyle że minął już czas, kiedy jeden sposób myślenia o państwie, społeczeństwie i rynku miał dominujące miejsce i cieszył się statusem „obiektywnej prawdy”. Nawet jeśli kiedyś, co wątpliwe, był taki czas – na pewno nie można utrzymywać, że dalej tak jest w roku 2016. Rząd Prawa i Sprawiedliwości reformę odwrócił i wprowadził swoją – łagodząc niezadowolenie jednych, wywołując rozgoryczenie innych. Rząd reformuje edukację pod hasłem „słuchania ludzi” jednocześnie... rezygnując z konsultacji społecznych i bagatelizując lub ignorując protesty rodziców i nauczycieli. Ot, paradoks – „słuchanie społeczeństwa” zawsze jest słuchaniem się jego części, a jeszcze częściej po prostu fabrykowaniem takiej wizji społeczeństwa, jaka właśnie władzy odpowiada.
A to i tak nie koniec problemów ze słuchaniem społeczeństwa, gdy chodzi o jeden tylko obszar: relacje szkoła – rodzice – państwo. Niedawno, na wniosek rodziców, w jednej ze szkół średnich w Virginii, w USA, wycofano z list lektur powieści „Zabić drozda” i „Przygody Hucka Finna” ze względu na wymowę i język, który dziś uchodzi za rasistowski. Czy jest to tryumf „politycznej poprawności”, czy tylko wyraz demokratycznej woli rodziców, którzy biorą udział we współzarządzaniu edukacją? Czy o tym, co czytamy w szkole, mają decydować organy państwa czy obywatele? Kiedy i pod jakim warunkiem władza ma prawo powiedzieć „nie”?
Problemy nie znikają, zmieniają się jednak polityczne odpowiedzi. Władza unika powiedzenia komukolwiek, że faktycznie nie reprezentuje jego lub jej interesów – więc dąży do przekształcenia sfery publicznej i zaklina rzeczywistość, żeby stworzyć wrażenie, że mówi za wszystkich. Węgierski rząd stawia billboardy z napisami „reformy działają” – jeśli ktoś tego nie widzi, to znaczy, że ślepy albo podejrzany. Rząd w Polsce uporczywie podkreśla, że po jego stronie jest naród i „polski interes” – a więc niezadowoleni muszą być wyprani z polskości, a sprzeciwianie się władzy to realizacja „obcych interesów”. Donald Trump tuż po wygranej przekonywał, że głosy, których nie dostał, są na pewno fałszywe.
Więc kto ma rację
Dziś teorie przeczące naukowemu konsensusowi czy niszowe rozpowszechniają się szybciej (media społecznościowe), poziom niepewności w zachodnich społeczeństwach tworzy dla nich podatny grunt, a populistyczny odchył władzy dodaje powagi i daje – często fałszywą – obietnicę zrealizowania do niedawna marginalnych postulatów. Weźmy szczepionki: choć odsetek rodziców nieszczepiących dzieci jest niewielki, to od kilku lat rośnie – państwa lub stany (w Ameryce) reagują więc za pomocą kampanii informacyjnych, nowych regulacji i kar. To tworzy wrażenie, że państwo rozszerza swój zakres władzy i daje argumenty grupom, które właśnie temu się sprzeciwiają. Pętla się zamyka. Choć nie dzieje się nic niezwykłego – państwo działa tak, jak podpowiada jej osąd większości – tworzy się wrażenie, że na coraz więcej grup i postulatów władza pozostaje głucha lub jest im wprost wroga. To daje paliwo populistom, którzy obiecują, że będzie inaczej.
Coraz skuteczniejsza jest strategia „parasola”. Politycy mogą skutecznie prowadzić kampanie w oparciu nie o jakąś uogólnioną większość, ale poprzez odwołanie do odrębnych i rozproszonych mniejszości, które mają swoje postulaty, dotychczas nieobecne poza systemem. Tak zresztą właśnie – jako wprowadzanie nowych, wcześniej nieobecnych spraw – zdefiniował populizm wybitny teoretyk polityki Ernesto Laclau w swojej kanonicznej książce „Rozum populistyczny”. Laclau jednak – poruszający się w lewicowym paradygmacie – mógł mieć nadzieję, że gdy mówimy o wykluczonych grupach, wciąż opieramy się na gruncie ekonomii i polityki. Pozytywnie rozumiany populizm miał dać głos grupom plemiennym i mniejszościom etnicznym w Ameryce Południowej, czarnoskórym i biednym białym z południowych stanów USA, samotnym matkom i pracownikom upadających zakładów w krajach postsocjalistycznych. Faktycznie w ostatnich latach okazuje się, że skuteczniejsze jest zbieranie wyznawców marginalnych teorii i drobnych grup interesu, które uważają się za poszkodowane przez „elity” w szerokim sensie: lekarzy, sądy, naukowców, nauczycielki i kuratorki sądowe czy urzędniczki.
„Parasol” dał w ostatnich latach w Polsce dwukrotnie ponad 10 proc. głosu nietradycyjnym ugrupowaniom – Ruchowi Palikota i Kukiz’15. To w naszym kraju niemało, z takim odsetkiem można być trzecią partią w parlamencie. Palikot odwoływał się do przedsiębiorców niechętnych państwowej biurokracji, zwolenników legalizacji marihuany, antyklerykałów, lewicowców i społeczników osieroconych przez SLD, grup LGBT. Łączyło ich poczucie, że właściwie nikt w polityce nie mówi do nich i nie traktuje ich poważnie. Kilka lat później, w wariancie jeszcze bardziej radykalnym, sukces Palikota powtórzył Kukiz: biorąc na pokład monarchistów, narodowców, zwolenników JOW-ów, przeciwników szczepionek i Unii Europejskiej, a także ruch ojców, którzy czują się poszkodowani przez sądy w sprawach o opiekę nad dziećmi. Kukiz stworzył platformę dla wszystkich niszowych grup protestu; dla wszystkich, którzy mieli do państwa i elit uzasadnione lub wydumane pretensje bez względu na to, czy składają się one na spójny program, czy nie.
I tu jednak obserwujemy interesujący trend – od niszowych albo marginesowych grup uzależniają się kolejne partie i ruchy. Donald Trump po wygranej odciął się od rasizmu i antysemityzmu części sympatyków, z drugiej zaś strony przyciskany przez dziennikarzy ma problem, żeby głośno powiedzieć coś przeciwko potencjalnym radykalnym sojusznikom. Co się stanie, kiedy jednak i jemu przyjdzie wziąć pod uwagę ubytek głosów czy poparcia, gdy ich się nie posłucha? I w Polsce władza jest w podobny sposób uwiązana radykalizmem, któremu dała głos. Zwolennicy teorii zamachu w Smoleńsku urośli do liczby – biorąc pod uwagę elektorat Prawa i Sprawiedliwości – wręcz kluczowej. Ruchy antyaborcyjne, stojące na stanowisku, że przerwanie ciąży to morderstwo i jest niedopuszczalne w żadnym wypadku, realnie mają poparcie kilku-kilkunastu procent społeczeństwa – wielokrotnie mniejsze niż ma obecna ustawa aborcyjna – ale PiS lata temu obiecał, że nie odrzuci w pierwszym czytaniu żadnego projektu obywatelskiego. Chcąc rządzić, a więc i utrzymać większość, odrzucił i projekt zakazujący przerywania ciąży, i zakładający liberalizację prawa. Można więc powiedzieć, że nie posłuchał społeczeństwa. Ale i nie słucha tej jego większości, która w sondażach deklaruje, że sprzeciwia się „naprawczym” reformom Trybunału Konstytucyjnego. Dalej: Prawo i Sprawiedliwość jest za członkostwem Polski w UE, ale jednocześnie ma w swoich szeregach ludzi, którzy uważają UE za „nową formę komunizmu” (jak mówiła posłanka Gosiewska), a do tego zadłużone jest u ojca Rydzyka i słuchaczy Radia Maryja, którzy programowo są UE przeciwni. I tak dalej.
Ale czy nie na tym polega polityka? Uczciwiej byłoby powiedzieć wprost i z wyprzedzeniem: że części społeczeństwa nigdy nie będziemy mogli i chcieli posłuchać. Że jest mniejszość, której postulaty nie mają prawa doczekać się realizacji. Że „słuchanie społeczeństwa” zawsze jest wybiórcze. Utrzymywanie, że jest inaczej: że władza faktycznie reprezentuje interes wszystkich, a do tego najlepiej go rozumie, jest nawet gorsze od programowej obojętności. Paradoksalnie to udawanie, że mówi się za wszystkich, jest krótszą drogą do podziału w społeczeństwie i wyobcowania dużej jego części niż chłodny język interesu, programu i strategii.
Domaganie się jednak tego rodzaju uczciwości jest chyba jeszcze bardziej utopijne niż postulat „słuchania społeczeństwa”.