Nasi ministrowie są zmęczeni – mówią politycy PiS. I czekają, co wymyśli prezes. A on „dzieli i rządzi” – nadal sprawnie, ale...
Kiedy przed Świętami Wielkanocnymi pytałem o reakcję Jarosława Kaczyńskiego na weto prezydenta blokujące ustawę degradacyjną, od ważnego polityka PiS usłyszałem: „Prezes o pogarszających się sondażach pomyśli podczas świąt i efekty mogą być zaskakujące”.
I stało się. Kaczyński z twardą konsekwencją zajął się podważaniem dobrego samopoczucia swojej partii, a równocześnie niweczeniem kampanii opozycji. Wiadomo, że był niezadowolony ze skali nagród dla ministrów. Nietrudno w to uwierzyć, skoro wcześniej nakazał zwracanie podobnych gratyfikacji członkom prezydiów Sejmu i Senatu. Zarazem udzielił poparcia manifestacji Beaty Szydło w obronie prawa jej ekipy do dodatkowych zarobków.
Czekanie na prezesa
Kolejnej wolty, przeciw nagrodom i wysokim zarobkom, dokonał z hukiem. Doznając pochwał za taktyczną skuteczność, ale też krytyki, że wylewa dziecko z kąpielą, skazując państwo na źle opłacanych funkcjonariuszy. I wywołał w PiS sprzeczne emocje. Nadzieję na odzyskanie inicjatywy przed wyborami samorządowymi. I frustrację z powodu wyrzeczeń. Na dokładkę obniżka poborów samorządowców niekoniecznie służy pozyskaniu na listy tych najlepszych.
Teraz powinien partii oferować coś więcej, poza połajankami, że dopilnuje zwrócenia nagród. Działacze PiS są przekonani, że na sobotniej konwencji Zjednoczonej Prawicy pojawią się pomysły atrakcyjne dla elektoratu. Pewnie pokaże się kilku kandydatów na prezydentów miast, a prezes obieca kontynuację rewolucji w takich sferach jak walka o uszczelnienie VAT (komisja śledcza) czy mieszkanie dla każdego. Jednak katalog pomysłów zmieniających reguły gry w państwie wyczerpano albo uznano za nieaktualne w dobie szukania kompromisu z Europą (dekoncentracja mediów). Pozostają mgliste korekty polityki społeczno-ekonomicznej, z trudem mieszczące się w możliwościach finansowych państwa: sugestie wsparcia rodzin z małymi dziećmi czy odblokowania projektu zmniejszenia ZUS dla nowych firm, może pomocy dla emerytów. – Podniesienie kwoty wolnej od podatku? Nie stać nas – spekuluje pisowski minister.
Przez ostatnie dni i aparat państwa, i sam Kaczyński byli skoncentrowani na smoleńskiej miesięcznicy. Ale nadszedł czas refleksji nad przyszłością PiS.
Partia ma wciąż potencjał. Bo choćby dziesięć razy potknęła się o własne nogi, to w kilku kluczowych kwestiach znalazła wspólny język z większością wyborców – od oporu wobec imigracji po ruchy w kierunku mniejszej rozpiętości dochodów.
Ale czar sondażowej teflonowości słabnie. Dochodzą nowe czynniki. – Nasze kadry są zmęczone rządzeniem, w szeregi wkrada się nerwowość, a wtedy łatwiej o fałszywy krok – mówi pisowski minister.
Część kłopotów najłatwiej objaśnić niespodziewanie szybką eksplozją zachłanności i kolesiostwa kadr zwycięskiej partii. Mają one inną naturę niż bardziej perspektywiczna, za to mniej ostentacyjna strategia Platformy Obywatelskiej tkającej nici biznesowych powiązań. To przeważnie małe korzyści przypominające podejście PSL. Ludowcy uważali, że skoro reprezentują skromniejszą część społeczeństwa, będą pobłażać swoim słabościom. Pisowcy dodali do tego roszczeniowość zwycięskich rewolucjonistów, którym się należy, bo „są lepsi”.
Wyborcy wybaczali PiS strategię zawłaszczania rozmaitych instytucji, też zresztą wynikłą z przekonania, że nie ma innej rady na elity jak je przestraszyć, bo dobrowolnie „nie będą nasze”. Najtrudniej było Polakom przełknąć odruch nabijania portfeli polityków. Kaczyński wyciągnął z tego wnioski, choć niekompletne. Od oszczędności na zarobkach korzystniejsze byłoby systemowe powstrzymanie żerowania na spółkach Skarbu Państwa i na budżecie. Ale jego zamysł choć częściowego powrotu do cnoty jest krokiem w bezpiecznym kierunku.
Dwie twarze PiS
Nie jest to jednak jedyny kłopot. Część trudności, choćby z tematem aborcji w Sejmie, wynika z natury elektoratu, a Kaczyński jest tu raczej czynnikiem tonującym. Ale już jego decyzja, by dać swemu elektoratowi satysfakcję w postaci zmienionej ustawy o IPN, okazała się zabiegiem ryzykownym. Wystraszył część umiarkowanych wyborców obawiających się o stan relacji z USA. Ale wyborców twardych przeraża z kolei perspektywa cofnięcia się wobec żądań izraelsko-amerykańskich. Tego dylematu można było uniknąć. W tym zaś wyraża się istotny problem pisowskiej dwudzielnej tożsamości.
Zauważył to w wyjątkowo chłodnym jak na „Gazetę Wyborczą” artykule Jakub Majmurek. PiS próbuje być równocześnie modernizacyjną, spokojną chadecją i partią permanentnej rewolucji, godnościowej, wymierzonej przeciw polskim elitom i w jakiejś mierze przeciw zagranicy. Zmiana swojskiej Beaty Szydło na pragmatycznego bankiera Mateusza Morawieckiego miała wzmocnić tę pierwszą naturę. Choćby po to, aby osiągnąć polepszenie relacji z Unią Europejską. Tyle że sporo czynników temu przeszkadza. Od prawicowych mediów zainteresowanych awanturą napędzającą czytelników i widzów po ambicje polityków, którzy na wrzeniu budują więź z elektoratem i ambicje na przyszłość.
Ten podział symbolizuje tocząca się za kulisami przepychanka wokół kompromisu z Unią Europejską. Ustępstwa, które wyszły od Morawieckiego, są więcej niż skromne. Drobne modyfikacje ustaw sądowych to przejaw raczej chytrości niż innej filozofii rządzenia. Problem w tym, że nawet taka chytrość sprzeczna jest z retoryką partii rewolucyjnej.
Jean-Claude Juncker, szef Komisji Europejskiej, uwierzył, że porozumienie z Morawieckim jest możliwe. Wiele wskazuje na to, że gotów jest na nie za niezbyt wygórowaną cenę. Przeszkadzają wpływowe kręgi w Unii, międzynarodowe i polskie środowiska prawnicze oraz polska opozycja. Ale nie ma pewności, czy opór nie zapłonie w samym PiS.
Pierwszą próbę kompromisu z Unią, też w sporze o praworządność, storpedował Zbigniew Ziobro blisko dwa lata temu. Możliwe, że zechce to zrobić po raz drugi, a w PiS znajdzie wielu sojuszników. Walka rozegra się nie w otwartej debacie, ale w wyścigu do ucha prezesa. A sam Kaczyński, choć w założeniach morderczo racjonalny, pieści w sobie duszę rewolucjonisty. Godnościowa argumentacja podczas poprzedniego konfliktu wystarczyła, aby go przekonać.
Towarzyszy temu walka frakcji i osób. W wielkiej partii nie ma w tym nic dziwnego, podobnie jak w jej rozkroku między sprzecznymi tendencjami. Pod warunkiem że istnieje czynnik zdolny do ich wypośrodkowania. Był nim zawsze prezes.
Nadal zachowuje taktyczną zręczność. Umiejętnie odciął się od weta prezydenta Dudy w sprawie ustawy degradacyjnej, które było mu na rękę. Proszę znaleźć choć jedną współczesną wypowiedź prezesa, w której sam żąda takiego rozliczenia stanu wojennego. Tu straty z powodu rozbieżności w obozie nie są duże, choć przed PiS stanie problem ułożenia sobie stosunków z coraz mniej własnym prezydentem.
Prawda, że zręcznie, za pomocą szeptanej akcji, prezes zwalił na Ziobrę odpowiedzialność za ustawę o IPN, co do której sam podejmował decyzje. Tyle że decyzja okazała się pułapką, z której trzeba się teraz wywijać.
Obcinanie prymusów
Wielu podziwia Kaczyńskiego za odwracanie złych następstw „kryzysu nagrodowego”. Czy jednak trzeba było tyle razy zmieniać zdanie? Jedni twierdzą, że prezes stracił na moment kontrolę nad byłą premier, więc próbował to zracjonalizować poparciem dla niej. Inni, że chciał dać po nosie Morawieckiemu zaangażowanemu w walkę z nagrodami. To drugie byłoby nawet gorsze, bo oznaczałoby, że jego odruch nieustającego bicia po skrzydłach i osłabiania prymusów uległ przyspieszeniu. Jeśli z tego powodu padnie porozumienie z Unią, nie będzie to dobra wiadomość dla polskiego miejsca w świecie. Nie tak wygrywa w Europie Viktor Orban.
Tyle że pierwszy sygnał rozczarowania Morawieckim wyszedł z Nowogrodzkiej wkrótce po mianowaniu. Wystarczyło kilka wpadek. To przypomina o sukcesyjnym problemie PiS. Ani izolowany w partii Morawiecki, dopiero co wskazywany jako delfin, ani będący z nim w konflikcie, stawiający na prawicę bardziej swarliwą, twardą, tożsamościową, Ziobro nie mieliby szans na objęcie kontroli nad całym obozem. Tym bardziej nieposiadający własnej frakcji, kolejny radykał Antoni Macierewicz. Nieprzypadkowo po pierwszych pomrukach z centrali przeciw premierowi pojawiła się pogłoska, że jego następcą ma być... Joachim Brudziński. Ten technik władzy to symbol tego, co czeka PiS po odejściu Kaczyńskiego. Czy to recepta na siłę i spoistość obozu?
Prezes zachowuje żywotność i nie ma co go przedwcześnie żegnać. Za to pytanie, czy taktyka zderzaków nie zacznie osłabiać wciąż silnego obozu rządzącego, staje na porządku dziennym.
Jest i coś jeszcze: wspomniane zmęczenie, niby typowe dla półmetka kadencji, ale... – Partia rewolucyjna przełamuje rutynę podległych sobie kadr, ale nie umie się na nich oprzeć i zaufać. Bo one są, poza czysto partyjnymi nominatami, z definicji obce. Ministrowie wszystko muszą robić sami, na dokładkę paraliżuje ich strach przed prezesem. Stąd coraz mniejsza efektywność rządzenia – relacjonuje członek rządu.
PiS może się pocieszyć jednym: większość rewolucyjnych kroków tej kadencji już wykonał, pozostaje administrowanie. Tyle że wyborcy mają słabą pamięć i radość z 500 plus może w roku 2019 nie wystarczyć. Więc może na sobotniej konwencji pojawią się jednak ambitniejsze cele.
Kaczyński, choć racjonalny, pieści w sobie duszę rewolucjonisty