- Nie zdarzyło mi się napisać niczego na siłę ani niczego, w czym nie byłoby dużego kawałka mnie. Zresztą uważam, że trzeba dzielić sobie życie na rzeczy, które robimy dla obowiązku i te dla przyjemności. I że najpierw zawsze powinna być przyjemność - mówi Justyna Bednarek w rozmowie z Magdaleną Rigamonti.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Mówić dzieciom o śmierci?
Mówić. Oczywiście, że mówić. O wszystkim mówić.
Po co? Żeby uczyć, przyzwyczajać?
Prawie każdy, kto pisze książki dla dzieci, mówi o celach dydaktycznych, o tym, że historie powinny uczyć albo najlepiej wskazywać drogi jedynie słuszne. Kiedy piszę, to ja jestem najważniejsza. Nie dzieci, nie ich rodzice, nie czytelnicy, tylko ja. Nie wiem, czy to dobrze o mnie świadczy, ale traktuję pisanie jak sztukę, a w sztuce to artysta jest na pierwszym miejscu. Zawsze chciałam pisać książki dla dzieci, bo literatura dziecięca wydaje mi się bogatsza, można poszaleć z wyobraźnią. Słyszę też, że piszę co prawda dla dzieci, ale takie starowinki jak pani też czytają i czasem mają z tego frajdę. To w pewnym sensie oddaje mój stopień zdziecinnienia. Ale nie jestem zdziecinniała dlatego, że się zajmuję pisaniem dla dzieci, tylko zajmuję się pisaniem dla dzieci, bo taka jestem. Niedawno razem z Jagną Kaczanowską napisałam też dla dorosłych – „Ogród Zuzanny”, książkę dla czystej przyjemności, dla relaksu – naszego i czytelników.
Kiedy czytam przygody dziesięciu skarpetek...
Te też pisałam dla przyjemności.
Książkę o kunach też?
Też.
O panu Kardanie?
Nie zdarzyło mi się napisać niczego na siłę ani niczego, w czym nie byłoby dużego kawałka mnie. Zresztą uważam, że trzeba dzielić sobie życie na rzeczy, które robimy dla obowiązku i te dla przyjemności. I że najpierw zawsze powinna być przyjemność.
Jak to dzieciom tłumaczyć?
Tak samo. I mówić, że przyjemność w działaniu jest jednak ważniejsza. Jeżeli człowiek ma taką rzecz w życiu, która go uskrzydla, która go napędza, to jest w stanie z niej wykrzesać coś wielkiego i niesamowitego. I nie trzeba się wtedy ścigać, to się po prostu dzieje. Moja mama zawsze powtarzała: najpierw obowiązki, a potem przyjemności, a ja swoim dzieciom mówię coś zupełnie odwrotnego. Moja córka kończy gimnazjum, jeden syn jest na pierwszym roku socjologii, drugi robi licencjat z inżynierii środowiska i wszyscy świetnie potrafią zadbać o swoje przyjemności, choć córka jest z całej trójki najbardziej skrupulatna i obowiązkowa. Zdarza mi się ją namówić na wagary, na leżenie do góry brzuchem i gapienie się w sufit. Wszystkie moje dzieci są bardzo zapracowane. Zapracowane z własnego wyboru i dla przyjemności. Dwójka z nich ciągnie dwie szkoły, w tym muzyczną. Prawdopodobnie to jest po nic. Ja też chodziłam do szkoły muzycznej i też po nic. Za to mam większą świadomość słuchania muzyki, za to mam do dyspozycji cały dodatkowy świat. Nie wiadomo, w jakim momencie on się przydaje, kiedy się go wykorzystuje. Pamiętam jak miałam 10 lat. Moja mama miała ideę, że może bym jednak została słynną pianistką, więc dość wysoko stawiała poprzeczkę. I któregoś dnia mój nauczyciel powiedział jej: „A jeśli nie zostanie, to co? Co się stanie? Może lepiej, żeby to była przyjemność”. Od małego wiedziałam, że nie wszystko trzeba robić z wyraźnym celem. Nie od razu musi być sukces, wystarczy, że to jest przyjemność. Kiedy byłam dzieckiem, mój tata codziennie mi opowiadał bajki. I to była prawdziwa literatura. W niedzielne przedpołudnie wskakiwałam do łóżka rodziców, które przeistaczało się w okręt Wilk. Tata stawał się kapitanem okrętu, a ja jego bosmanem. Dopływaliśmy do różnych portów i było wspaniale. Jeden z rozdziałów „Niesamowitych przygód dziesięciu skarpetek (czterech prawych i sześciu lewych)” dzieje się właśnie na okręcie Wilku.
Jedna z pani skarpetek jest bosmanem.
I świetnie sobie radzi. Zresztą wszystkie skarpetki mają przygody i dziecięce, i dorosłe. Zawsze chciałam, żeby ludzie, którzy czytają moje książki, czuli się tak, jakby brali patyk, szmatkę i zaczynali wielką przygodę. Przecież, kiedy dzieci są małe i poznają świat, to wszystko jest zabawką. Mam takie podejście do pisania, że wszystko jest zabawką, nawet rzeczy, które są całkiem poważne.
Śmierć też?
Też. O śmierci nie trzeba dosłownie, nie trzeba okrutnej śmierci szczegółowo opisywać. Na początku listopada zeszłego roku, dwa tygodnie po śmierci mojego męża, odezwał się do mnie Paweł Pawlak, wybitny ilustrator, z którym byłam umówiona na współpracę. Chciał mi pomóc, żeby nie została bez środków do życia, i zapytał, czy dam radę teraz napisać jakiś tekst. Napisałam bajkę „Pan Stanisław leci do słońca”. Nie ma w niej nic o cierpieniu, tragedii, nikt w niej nie zalewa się łzami, ale jest o śmierci. Jednak, kiedy pisałam, wyrywałam sobie serce z piersi i zalewałam się łzami, starając się jednocześnie, żeby w tej historyjce nie było widać mojej rozpaczy.
Magdalena i Maksymilian Rigamonti / Dziennik Gazeta Prawna
Bo pan Stanisław leci do słońca na materacu w kwiaty napełnionym helem.
A w dodatku ten materac nabrał ochoty na psoty.
Piękna wizja śmierci.
To bajka o odchodzeniu, o tym, że przychodzi taki dzień w życiu człowieka, że się po prostu umiera. W wydawnictwie usłyszałam, że to najładniejsza rzecz, jaką do tej pory napisałam. W jakimś sensie jest to bajka o moim Michale, o tym, że ktoś nagle odchodzi. On był wyjątkowej głębi człowiekiem. Miałam wrażenie, że ludzie nie potrafią docenić, jaki on jest fajny, bo wydawał się gburowaty. Poza tym wchodził w wielkie dyskusje z naszymi przyjaciółmi czy znajomymi, ponieważ był walczącym zwolennikiem PiS-u. Taki był prosocjalny. Zresztą ja też myślę prosocjalnie.
A, to stąd wata cukrowa dla wszystkich w pani najnowszej książce „Babcocha”.
Stąd. Widziałam kiedyś cygańskiego chłopca, który próbował wyżebrać watę cukrową, ale pan nie chciał mu dać. Oczywiście wiem, że pan musi zarabiać, ale jeśli dziecko już tak bardzo chce, to się daje. Nie każdy tak prosi. A jak już ktoś tak prosi, to trzeba dać. W mojej książce Babcocha się o tym dowiaduje i sprawia, że cała wata cukrowa eksploduje i robi się obłokiem i każdy może sobie brać po kawałku. Niczym się nie da zakamuflować moich poglądów. Ostatnio pan w pociągu do mnie powiedział, że on widzi, iż ja głosuję na PiS.
A głosuje pani?
Pamiętam, że za każdym razem, przy okazji wyborów było tak, że nie mogliśmy z mężem dojść do porozumienia. Nigdy nam się nie udało zagłosować na te same partie. Najbardziej spektakularny rozjazd był wtedy, kiedy on głosował na KPN, a ja na Unię Pracy.
Mówiła pani, że nie chce edukować, wskazywać jedynie słusznej drogi.
Bo nie chcę. Mówię i piszę o rzeczach, które uważam za ważne i prawdziwe. Nie zadaję sobie samej żadnego kłamu. Miałam nianię, Cecylię Kot. Wcześniej była nianią mojej mamy i pomocą domową mojej babci. Choć to sformułowanie „pomoc domowa” brzmi absurdalnie, bo Cecylia Kot była najukochańszym członkiem naszej rodziny, osobą, która wszystkich nas nasyciła miłością. Co ja mówię, była samą miłością. I na pewno poszła prosto do nieba. Zresztą całe życie czuję jej opiekę. Kiedyś, jeszcze na studiach, spałam w domu rodziców i przyśniło mi się, że schodzę do kuchni, a tam stoi Cecylia Kot i tamuje wodę wylewającą się ze zlewu. Sen jest tak realny, jak życie. Mówię: „Nianiusiu, to ty żyjesz?”. Byłam przekonana, że nie. I słyszę: „O, gdyby nie ja, to byście wszyscy poginęli”. Zbudziłam się, wyskoczyłam z łóżka, pobiegłam do kuchni, a tam się woda leje. Cała kuchnia zalana. Gdyby nie ona, to sąsiedzi byliby zalani, a rodziców czekałby wielki remont. Mówię o niej dlatego, że Babcocha to też Cecylia Kot.
Trochę szeptucha, wiedźma.
Za wiedźmę by się obraziła. Lepiej babcocha, choć przecież nie ma takiego słowa. Ono funkcjonowało tylko w mojej rodzinie, zostało zbudowane z dwóch – babcia i macocha. Moja cioteczna babka nazywała babcochą kochankę mojego pradziadka. A moja książkowa babcocha odziedziczyła po tej prawdziwej serdeczność pomimo wszystko i zaradzanie światu.
I pomaganie dzieciom.
Pomaganie dzieciom to jest też zaradzanie światu. Do Babcochy przychodzi na przykład Bernadeta. Prawie codziennie. Znałam taką dziewczynkę w dzieciństwie. Szukała ciepła i miłości, dobrych emocji. Tak jak wszyscy.
W „Panu Kardanie i przygodzie z vetustasem” pan Kardan wizualizuje sobie swojego pradziadka.
Bo ma vetustas. Ja nie mam, choć bardzo by mi się przydał. To urządzenie zostało wymyślone na potrzeby książki, również przez mojego męża, który był fizykiem. Zbudowane z maszyn z różnych epok – z fotoplastykonu, rzutnika, skanera i komputera. I kiedy na skaner położy się na przykład ucho od starego dzbanka, to zobaczymy cały dzbanek, jeszcze z parującą herbatą. Wyświetli się hologram, który można zobaczyć, ale którego nie można dotknąć, bo jeśli się dotknie, to przeszłość może nas zassać i możemy utknąć w dawnych czasach. Pan Kardan zobaczył swojego pradziadka i bardzo się wzruszył. Zaczął wołać: „Dziadku, ja cię tak kocham, ciebie nie ma i co ja mam zrobić z tą całą miłością”. I dziadek mu odpowiedział: „Rozdawaj na prawo i lewo”. I ja właśnie myślę tak, jak dziadek. Myślę, że tę miłość można przekierować na innych ludzi, inne sprawy, inne światy. Wiadomo, że miłość jest jedna, że jak się człowiek pod nią podłączy, to jest w takiej wielkiej grzybni.
Grzybni?
Tak to widzę. Michał, mój mąż, na razie mi się nie zwizualizował. Modliłam się, żeby mi się chociaż przyśnił i przez długie tygodnie nic. Ale chyba od razu poszedł gdzieś bardzo daleko, bo nic, żadnych snów nie było. Odszedł bez żadnego pożegnania. Wyjechałam o piątej rano z domu jako szczęśliwa mężatka, a wieczorem wróciłam z Zabrza złapaną taksówką do Warszawy i już byłam wdową. Tak jak człowiek, który zderzył się z lokomotywą, tak ja spotkałam się z moim losem. Nie śnił mi się, nie śnił. Za to rozwalił nam, całej rodzinie elektronikę. W ciągu paru dni po śmierci Michała wszystkie komputery, jakie mieliśmy w domu, również tablety mojej teściowej i mojej szwagierki – padły. Także i mój, kilkumiesięczny, jeszcze na gwarancji. Nie wiem, jak to jest z tą duszą, co ona wyprawia. Wiadomo, że kiedy ludzie umierają, to pękają żarówki, okna, lustra, zegary stają, a u nas poszło po komputerach. Prawdziwy komputerowy pogrom.
Może to znak, może pani mąż chciał was ocucić, odpędzić od wirtualnego życia.
Nie wiem. On w życiu wszystko naprawiał, więc myślę, że by tak nie psuł bez powodu.
Przyśnił się w końcu?
Przyśnił. Trzy miesiące po śmierci. Śniłam, że jestem w pięknym lesie, wszystko jest jednak większe, liście ogromne. Jestem tam z córką, która ma wtedy trzy, może cztery lata. Widzę Michała, młodszego o 12, 13 lat niż był, kiedy umierał. W zielonej kurtce z pagonami, takiej a la Edward Stachura. Widzę, że przed drewnianym domkiem rąbie drzewo. Pełen werwy. Mówię do niego: „Michałek, może ja ci zrobię herbaty z miodem”. Lucia (moja szwagierka, która jest lekarką) powiedziała, że miód jest dobry na serce. Podał mi puszkę herbaty, słoik miodu, ale nic nie mówił. Porozumiewaliśmy się myślami. W ten sposób mi przekazał, że jest mu miło, że dziękuje, choć wszystko może sobie zrobić sam. Wypił tę moją herbatę, a potem wziął mnie na ręce i tak mocno przytulił. To było jak pożegnanie. Wyjątkowo mnie ten sen rozmiękczył. Płakałam. Następnego dnia miałam spotkanie autorskie w Powsinie. Wyszłam stamtąd, doszłam do przystanku, a tam siedział lump. Miał taką samą kurtkę, jaką nosił mój mąż. Z daleka do mnie zawołał: „Przepraszam, czy nie dysponuje pani jakąś kanapką?”. Nie dysponowałam. No, ale oczywiście, bujać to my, ale nie nas, przecież chodziło mu o pieniądze, a ja – ponieważ miałam serce otwarte jak puszka ze szprotkami – to zaczęłam mówić: „A po co pan tu tak siedzi, nie musi pan siedzieć z piwem, może pan dobrze żyć, może pan coś dobrego zrobić”. A on na to, że jest marynarzem, wrócił z dalekiej podróży, że żona go zostawiła, a poza tym jest Portugalczykiem urodzonym w Polsce mówiącym po polsku, portugalsku i po łacinie. I tą łaciną mnie zabił.
Pani też zna łacinę.
Jestem romanistką, więc rozpoznaję łacińskie słowa. Mówił, że kiedy dopłynął do Quinta do Mar...
Opowiada mi pani swoją kolejną książkę dla dzieci?
Może to znajdzie się w książce, bo ja wszystko wtykam do swoich książek, ale akurat to są prawdziwe słowa napotkanego lumpa, który w tym Quinta do Mar poszedł do baru na drinka, a tam go jakiś facet, pach, ramieniem trącił i powiedział... I tu padło wypowiedziane po łacinie zdanie: „Co się pchasz?”. No więc mój lump, popijając piwo, mówił, że on mu na to – też po łacinie – że wszystko ma podwójne dno, każdy medal ma dwie strony... Nawet butelka piwa może mieć podwójne znaczenie. Oczywiście zacytował mi ten swój łaciński tekst, z piwnymi mądrościami. A na końcu dodał, że jego rozmówcą był Mel Gibson.
Gibson mówi po łacinie?
Nie wiem. Gibson z opowieści zabrał naszego bohatera na jacht, a potem kupił mu dom.
A pani w to uwierzyła?
Obejrzałam mojego Portugalczyka, który rzeczywiście wyglądał jak południowiec, miał na sobie drogie ciuchy, eleganckie buty. W sumie – kto wie? Dziwniejsze rzeczy się zdarzały na świecie. Uznałam jednak, że uczciwie zarobił 10 zł, niezależnie od tego, ile w jego historii było prawdy, a ile zmyślenia. Usłyszałam, że jestem święta i że nigdy mnie nie zapomni. Dojechałam do domu i sprawdziłam, gdzie jest to Quinta do Mar. Kiedy okazało się, że to porcik na wyspie Św. Michała i jakby mnie piorun strzelił. Zaczęłam płakać i oglądać zdjęcia z tego miejsca, które nazywane jest zieloną wyspą porośniętą pięknymi lasami.
Takimi, jak w pani śnie?
Bardzo podobnymi. Chcę tam pojechać, może jeszcze w tym roku. Miłość ma taką dziwną arytmetykę. Nie jest ważne, żeby to trwało strasznie długo, tylko żeby było pełne, żeby było spełnione. I mówię to świadomie, również z własnej perspektywy, z perspektywy mojego prawie 26-letniego małżeństwa. 26 lat to strasznie krótko.
Krótko?
Mam 47 lat i myślę o sobie, że jestem jeszcze dość młoda. Przez 26 lat byliśmy w zasadzie nierozłączni. Najdłużej rozstaliśmy się na 10 dni, kiedy pojechałam do Grecji z koleżankami. Kiedy umarł, to z jednej strony jakby mnie rozerwało na pół, z drugiej wiem, że doświadczyłam łaski. Łaski pełnej miłości. Miałam miłość pełną i spełnioną, wszystko było, co miało być. W związku z tym, kiedy umarł, nie czułam buntu, darcia od środka, że mogłam coś jeszcze powiedzieć, coś zrobić, obustronnie powiedzieliśmy sobie wszystko. Wszystko było. Nie wyobrażam sobie, że można by było to powtórzyć. Ojciec Jacek Sali powiedział, że jeśli jedno umiera, można mieć kolejne małżeństwa i nie ma w tym nic złego, natomiast taki prawdziwy, głęboki sakramentalny związek to raczej można mieć jeden. Na całą wieczność. I tu, i tam. Że trudne do wyobrażenia jest, by takich głębokich związków można było mieć więcej. Też tak to czuję. Choć przeraża mnie, że mogę jeszcze żyć drugie tyle, czekając na ten moment spotkania w wieczności.
A jeśli nie ma nic poza tym, co tu i teraz?
Obracam się w środowisku, w którym część ludzi to ateiści albo osoby, które nie przykładają wagi do tego, co potem. Do mnie jednak świat mówi, Bóg mówi różnymi drobnymi znakami. Nie zapomnę, jak się wdałam w dyskusję o wieszaniu krzyży w szkołach. Mówiłam: co ma dać dziecku pusta ściana? Niech każde dziecko powiesi na tej ścianie coś, co będzie ważne dla jego systemu wartości. Wszyscy byli przeciwko mnie. Szłam do domu i mówię: „Panie Boże, może to oni mają rację”. Otwieram skrzynkę, a tam list do nieżyjącej od kilkunastu lat przyjaciółki, po której odziedziczyłam dom. List od księdza, w środku zdjęcie, a na zdjęciu m.in. obraz Jezusa Miłosiernego, takiego, jakiego widziała św. Faustyna. Wrócę do Cecylii Kot, która była wielbicielką tego wizerunku i sprzedała mi to uwielbienie. Wiem, jak to zabrzmi, ale powiem: poczułam wtedy, że to Pan Bóg napisał do mnie list. Bóg mówi do człowieka takim językiem, jaki jest on w stanie zrozumieć. Michał zawsze powtarzał, że jest wierzący i jest fizykiem i bardzo go ciekawi to, jak to jest wszystko zrobione, co tam się znajduje po drugiej stronie. Mówił też, że czuje, że nie ma przed sobą długiego życia, ale to go nie martwi, bo przecież nie jest ateistą. Kiedy umarł, to w pewnym sensie poczułam ulgę, również fizyczną, bo mój zawsze napięty kark odpuścił. Przestałam się bać, że on umrze. Zdałam sobie też sprawę, że bałam się o niego cały czas. Zrozumiałam, że bunt nie ma sensu. I to być może dało mi dostęp do łaski.
Czym jest łaska?
Poczuciem niebiańskiego spokoju. Od pierwszej chwili wzięłam swój smutek w karby. Bardzo kochałam Michała i ta strata mnie boli, to jest mój ludzki los, taka jest kolej rzeczy. Ludzie jak się kochają, to zawsze się stracą, umiera albo jedno, albo drugie. To jest podatek od miłości... Kiedy moja mama umierała, to coś jej przyblokowało nerki i lekarze zastanawiali się, czy ją operować. Operacja mogła jej przedłużyć życie może o kilka dni. Zapytałam moją szwagierkę, która jest lekarzem, jaki jest sens robienia czegoś takiego, takiej operacji. Popatrzyła na mnie tak, jakbym się z choinki urwała i powiedziała: jak to po co, dla tego wszystkiego, co się może wydarzyć między ludźmi. Jeśli ma się perspektywę wiecznego rozstania i ma się jeszcze te pięć minut, w których można komuś powiedzieć, że go kochasz, to proszę pomyśleć, jakie to jest niesamowite.
Egoistyczne.
Nie mówię, żeby tę osobę chorą męczyć i dręczyć, bo ból, którego nie da się uśmierzyć, ukoić, opanować, uniemożliwia ludzką wymianę. Wtedy jest skupienie tylko i wyłącznie na tym bólu. Natomiast jeśli jest jakakolwiek szansa, żeby coś płynęło od człowieka do człowieka, warto zawalczyć. Taki też jest sens przychodzenia na świat chorych dzieci. Rodzice chcą je mieć, żeby poczuć miłość i dać miłość.
Niektórzy nie chcą.
Walka ideologiczna idzie po złej linii. Ja mam wybitnie antyaborcyjne podejście. Uważam, że to, co się dzieje, to jest jakieś diabelskie rzemiosło. Z drugiej strony się walczy o paragrafy, a nie o jakość życia, nie o ludzi, którzy często podejmują heroiczne decyzje. Gdyby politycy zaczęli działać od drugiego końca, gdyby zbombardować kobietę, która ma urodzić niepełnosprawne dziecko zasiłkami, pomocą, opieką, to by jej się nie opłacało nie urodzić tego dziecka. I nie mówię tu o jakiś metafizycznej perspektywie, którą ja sama mam. Jeżeli naprawdę komukolwiek, z ruchami pro-life na czele, z nami wszystkimi, którzy się w to angażujemy, zależy na tych duszach, bo przecież mówimy o duszach, to powinno się walczyć o nie w sposób bardzo konkretny i materialny. Mogłoby się wtedy obyć bez paragrafów. A na razie jest tak, że wartości, które są mi najbliższe na świecie, są używane instrumentalnie i to w taki sposób, że żyć się nie chce.
To jest temat na książkę dla dzieci?
I dla dorosłych. Uważam, że atrakcyjne pisanie o wartościach to jest właśnie wartość. Słyszę, jak drętwo to brzmi, powiem więc inaczej: mam taką ideę, by rzeczy, które kocham, które uważam za najpiękniejsze i najważniejsze, zatapiać w moich książkach jak bursztyny. Jedna z moich koleżanek adoptowała bardzo chore dziecko i dzięki miłości, opiece, również medycznej, przedłuża mu życie. Pamiętam, jak byłam kiedyś w kościele u Dominikanów i przyszła też ona z dzieckiem. I nagle spłynął na nich przepiękny snop światła. Można oczywiście powiedzieć, że to przypadek... Chciałabym wydać książkę z legendami o Matce Boskiej. Legendy miałyby być uwspółcześnione. Jedną już napisałam, o rodzinie, która musi uciekać, o tym, że jedni chcą im pomóc, inni nie.
To polityka.
Bo ja wiem? Raczej klasyczny wybór między dobrem a złem. Mam nadzieję, że nikogo Matka Boska nie będzie uwierać. Jesteśmy w Wielkim Tygodniu, za chwilę zamordują Jezusa po to, żeby mógł zmartwychwstać. Przeżywam to w tym roku szczególnie mocno. A właściwie nawet czuję, jakbym w tym roku przeżywała Wielkanoc po raz pierwszy. Jest w tych świętach dla mnie ogromny ładunek nadziei. I piękno wiary. O tym się trudno mówi i kiedy słucham swojego głosu, to mam wrażenie, że brzmi jak banał, ponieważ to, co jest najważniejsze, jest absolutnie nie do wypowiedzenia. Po prostu to czuję.
Obracam się w środowisku, w którym część ludzi to ateiści albo osoby, które nie przykładają wagi do tego, co potem. Do mnie jednak świat mówi, Bóg mówi różnymi drobnymi znakami. Nie zapomnę, jak się wdałam w dyskusję o wieszaniu krzyży w szkołach. Mówiłam: co ma dać dziecku pusta ściana? Niech każde dziecko powiesi na tej ścianie coś, co będzie ważne dla jego systemu wartości