Bliskowschodnia polityka Joego Bidena to katastrofa. Miało być dobrze, ale nie wyszło. Podobnie jak już kilka razy u – niestety – szokująco często bezzębnej i nieskutecznej administracji demokratów (patrz: Afganistan).

Roztaczano przed nami wizję oświeconego multilateralizmu, przyciągania demokracją i wartościami, łagodzenia konfliktów przez dyplomatyczne mistrzostwo. Rządów politycznych wyjadaczy, mędrców-czarnoksiężników o dwóch skrzydłach – kissingerowskim i wilsonowskim. A na Bliskim Wschodzie mamy najgorszą sytuację od 1973 r., a może nawet dłużej. To nie moja ocena, tak uważa sekretarz stanu Antony Blinken.

Niestety brakuje mu samoświadomości czy odwagi, by stwierdzić, że jednym z głównych winowajców takiego obrotu spraw jest on sam.

Nie umiem zliczyć, ile razy na Bliskim Wschodzie był Blinken po 7 października. Ile odwiedził państw. Pogubiłem się. Umiem policzyć natomiast, ile razy udało mu się uzyskać coś naprawdę przełomowego. Zero.

Bo nie jesteśmy ani o jotę bliżej trwałego porozumienia politycznego w sprawie Strefy Gazy. Binjamin Netanjahu śmieje się Amerykanom w twarz, a ich apele ma za nic. Po prostu realizuje politykę utrzymania się przy władzy, zrównywania Strefy Gazy z ziemią i prawdopodobnie pozbycia się z niej Palestyńczyków, co chyba należy nazwać czystką etniczną. Waszyngton nie ma na niego żadnego przełożenia, a region to widzi. Nawet komunikaty sojuszników USA wieją chłodem. W niektórych arabskich stolicach Blinken nie był mile widziany, odwoływano mu spotkania.

To przez brak horyzontu porozumienia w sprawie Palestyny mamy ataki jemeńskich Hutich na statki w cieśninie Bab al-Mandab. Miejscu kluczowym dla światowego transportu, według niektórych szacunków przez „Bramę Łez” przepływać może nawet do 15 proc. światowego handlu. Albo inaczej – przepływało. Jak Amerykanie próbują rozwiązać problem? Nie próbują, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie wierzy w skuteczność trwających bombardowań poukrywanych po górach Hutich. Przyznał się do tego nawet sam Biden. To po prostu wyborcza pokazówka – pokażemy elektoratowi, że strzelamy tomahawkami do groźnych ludzi w turbanach, to słupki poparcia polecą do góry.

Bardziej niż Jemen może jednak niepokoić sytuacja nad Tygrysem i Eufratem, gdzie przebywa kilka tysięcy amerykańskich żołnierzy. Ich bazy po 7 października codziennie są celem kombinowanych dronowo-rakietowych ataków szyickich bojowników. Jeden z nich skończył się tragicznie – zginęło trzech amerykańskich wojskowych.

Odpowiedzią USA było zbombardowanie 85 celów w Iraku i Syrii. Nie przyniesie to żadnego politycznego przełomu. Nikt w to nawet nie wierzy. Sprzeciw społeczeństwa wobec Amerykanów w regionie tylko wzrośnie, a rząd iracki dalej będzie chciał negocjacji na temat ich wyjścia z kraju. A Iran ma czas. Może „podgrzewać żabę”, przyglądać się rozwojowi sytuacji, nawet bez przesadnego zaangażowania. Bo wcale nie jest tak, jak twierdzą czasem Amerykanie, że irackie szyickie grupy są kontrolowane w całości przez Teheran. W większości przypadków prowadzą swoją grę, biorąc pod uwagę lub nie kalkulacje ajatollahów. Ta wiedza to mainstream, pisało o tym np. Politico.

Nie mam pojęcia, dlaczego w Waszyngtonie nie ma zmian personalnych. Nie ma nawet na nie presji. Blinken i doradca Bidena Jake Sullivan (niecałe pół roku temu chwalił się, że na Bliskim Wschodzie jeszcze dawno nie było tak spokojnie) dalej chodzą jakby w aureolach. A mamy przecież rok wyborczy i elektorat ocenia politykę zagraniczną demokratów fatalnie. Odpływ z powodu Bliskiego Wschodu wyborców muzułmańskich, młodych i wyedukowanych jest wielkim problemem kampanii Bidena. Tak wielkim, że w Michigan, jednym z kluczowych stanów, jego sztab zmienił całkowicie kampanię. Na Środkowy Zachód, miejsce, którego demokrata powinien być pewien, przeznaczane są teraz spore kampanijne środki. Okazuje się, że regionu trzeba mocno bronić w coraz bardziej prawdopodobnym listopadowym starciu Biden–Trump.

Dyplomatycznymi porażkami USA na Bliskim Wschodzie powinniśmy być zaniepokojeni. Po pierwsze, dlatego że napędzają wewnętrznie w amerykańskiej polityce niekorzystnego dla nas Donalda Trumpa, z tygodnia na tydzień oddalającego się jeszcze dalej od Ukrainy. Po drugie, dają argumenty wszystkim mniej lub bardziej domorosłym prorokom apokalipsy, wieszczącym koniec hegemonii USA i „jednobiegunowej chwili”. Klucz do rozwiązania sytuacji jest tymczasem dość prosty. To powstrzymanie Netanjahu i jego skrajnej koalicji. Znalezienie na niego narzędzia wpływu. Będzie to z korzyścią dla demokratów i pozycji USA na Bliskim Wschodzie oraz szerzej w świecie. Także z korzyścią dla Palestyńczyków.

Wcale nie jestem w tej opinii osamotniony. Na obecnej sytuacji korzysta właściwie jedynie Netanjahu. Bo prowadzenie wojny daje mu nietykalność. Im dłużej trwa konflikt, tym dłużej jest u władzy, a nie w więzieniu. ©℗