Sankcje to nie tylko bezpośredni cios w rosyjski reżim. To również ważny pośredni sygnał dla Chin.

Wbrew rosyjskiej propagandzie zachodnie sankcje z wolna dają efekty. Kreml robi dobrą minę do złej gry, ale tak naprawdę może liczyć już tylko na cud, czyli na gwałtowne załamanie wsparcia dla Ukrainy i nagłą implozję tego państwa. Ewentualnie na zmianę dotychczasowej ostrożnej polityki przez Chiny.

Rosjanie podtrzymują presję wojskową i terrorystyczną, prowokując działania dywersyjne np. na Bliskim Wschodzie, a przede wszystkim starają się podkopać determinację sojuszników Ukrainy: namówić ich do zaprzestania dostaw broni i zaniechania sankcji, które jakoby „i tak nie działają”.

W ramach tej akcji tysiące agentów wpływu na Zachodzie, a w ślad za nimi jeszcze więcej „ludzi dobrej woli”, radośnie powiela tezy podrzucane przez rosyjskich polityków, „ekspertów” i media – np. o wzroście PKB mimo sankcji. Pamiętajmy, że wskaźnik ten pompuje także każde oskrobanie z rdzy starego czołgu z zimnowojennych magazynów i dowiezienie go na front. A tym bardziej produkcja rakiet uderzających w budynki mieszkalne w Ukrainie. Ale to nie zapewni międzynarodowej konkurencyjności ani szans rozwojowych gospodarki.

Inny przykład: ostatnio w mediach społecznościowych zrobiła karierę informacja o wzroście dochodów grupy czołowych rosyjskich oligarchów (a raczej należałoby napisać: „funkcjonariusze reżimu, rzuceni na odcinek gospodarczy”). Trudno się dziwić, że ci ludzie bogacą się na wojnie. To samo można zresztą powiedzieć o Putinie czy Szojgu. Rzecz w tym, że na nich Rosja się nie kończy – i zapewne są tam ludzie, którzy patrzą bardziej perspektywicznie.

Na rynku pracy brakuje już niemal 5 mln ludzi, co zwiększa presję płacową na pracodawców i zmniejsza zyski przedsiębiorstw. Inflacja wymyka się spod kontroli. Jajka stały się reglamentowanym towarem luksusowym, nowe samochody rodzimej produkcji wróciły pod względem poziomu technologicznego i bezpieczeństwa w okolice lat 90. XX w., a finanse publiczne trzeszczą w szwach. Horrendalnie wysokie wydatki wojskowe (to już ok. 30 proc. budżetu) oznaczają cięcia nakładów na infrastrukturę, edukację czy opiekę zdrowotną, a także przejadanie ostatnich rezerw.

Już przed atakiem na Ukrainę eksport ropy naftowej i gazu zapewniał Rosji mniej więcej 40 proc. wpływów budżetowych. Resort finansów przyznał niedawno, że mimo „twórczego” wykorzystywania luk w systemie sankcyjnym dochody spadły w okresie od stycznia do listopada o niemal 23 proc. Utraty rynków europejskich nie zrekompensuje sprzedaż do Chin i Indii, choć na papierze, przy odrobinie propagandowej ekwilibrystyki, może to (przejściowo) tak wyglądać.

Rosja sprzedaje ropę nowym partnerom względnie tanio (ok. 60 dol. za baryłkę) i na warunkach dyktowanych przez odbiorców. Gorzej dla niej, że nie ma żadnych instrumentów, by docelowo ten układ zmienić. Świadczą o tym choćby niedawne perturbacje z dostawami dla państwowego Indian Oil Corp., które spowodowały, że kilka wielkich tankowców z surowcem od Rosnieftu musiało popłynąć awaryjnie do innych portów lub długo krążyć po Zatoce Bengalskiej, gdy tymczasem Hindusi ściągnęli sobie w zamian ropę z Bliskiego Wschodu. To pośredni skutek sankcji i kłopotów ze znalezieniem dogodnej dla stron waluty rozliczeniowej. W dodatku szanse na poważny wzrost cen są niewielkie, a bud żet Federacji został skrojony przy bardzo optymistycznym założeniu, że baryłka będzie kosztowała 71 dol.

Co do gazu – dramatycznie brakuje infrastruktury niezbędnej do obsługi klientów w Azji, czyli pieniędzy i technologii do tego, żeby ciągnąć nowe rury przez stepy, rzeki i pasma górskie. Chińscy inwestorzy jakoś nie szastają kasą. Pozostaje eksport gazu skroplonego, który (przynajmniej teoretycznie) da się wywozić za granicę szybciej i łatwiej. Ale i to wymaga gigantycznych inwestycji oraz zaawansowanej technologii. A sztandarowe rosyjskie przedsięwzięcie w tym zakresie, wielkie zakłady Arctic LNG 2 na arktycznym Półwyspie Gydańskim, które miały rozpocząć eksport na dużą skalę pod koniec I kw. 2024 r., właśnie dostały cios między oczy. W obliczu listopadowego pakietu amerykańskich sankcji pod znakiem zapytania stanęło między narodowe finansowanie, pojawił się problem z kontraktowaniem floty gazowców, a z budowy zwinęli się inżynierowie i technicy japońskiego konsorcjum złożonego z Mitsui & Co i JOGMEC. Novatekowi, rosyjskiemu potentatowi gazowemu, pozostaje jeszcze szansa na wsparcie od firm chińskich (CNPC i CNOOC), ale nawet one ogłosiły stan siły wyższej i kombinują co dalej. Plany zwiększenia udziału na rynku LNG z obecnych 8 proc. do 20 proc., nawet 30 proc. w perspektywie kilku lat nagle stały się mało realne.

Moskwa już i tak przegrała wojnę w Ukrainie w sensie geostrategicznym – choćby przez to, że sprowokowała wejście do NATO Finlandii i Szwecji, a także raczej na stałe wepchnęła Ukraińców w orbitę Zachodu. I dalej przegrywa, bo zużywa zasoby, których zabraknie jej w przyszłości, aby być poważnym graczem gospodarczym i militarnym w skali globalnej. A nam, jeśli chcemy zapewnić sobie trwałe bezpieczeństwo, potrzeba konsekwencji w podtrzymywaniu i doskonaleniu systemu sankcji. To nie tylko bezpośredni cios w rosyjski reżim. To również ważny pośredni sygnał dla Chińczyków, żeby nie przesadzali z bandyckimi zagrywkami. ©Ⓟ

Autor jest specjalistą ds. bezpieczeństwa, wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem Fundacji Po.Int i Nowej Konfederacji