- Procedura zmian w funkcjonowaniu UE jest długotrwała, potrwa ok. sześciu lat - mówi prof. dr hab. Robert Grzeszczak, Uniwersytet Warszawski, Centrum Badań Ustroju Unii Europejskiej.

Decyzja zapadła. Jak wyglądają dalsze procedury? Skoro rezolucja przeszła, to jest to już uznawane za finalne stanowisko PE czy będzie jeszcze debata w europarlamencie?
ikona lupy />
prof. dr hab. Robert Grzeszczak, Uniwersytet Warszawski, Centrum Badań Ustroju Unii Europejskiej / Materiały prasowe / fot. Materiały prasowe

Przyjęcie w głosowaniu rezolucji oznacza, że PE przyjmuje dokument, określający zakresowo projekt reform Unii. Potem zapewne PE uruchomi art. 48 Traktatu o Unii Europejskiej, który formalnie zainicjuje procedurę zmiany traktatów. Taki wniosek kieruje się do Rady UE, która z kolei kieruje go do Rady Europejskiej oraz notyfikuje parlamentom narodowym. Sprawa zatem trafia na poziom państw członkowskich. Jeżeli Rada Europejska podejmie zwykłą większością decyzję, w której opowie się za rozpatrzeniem proponowanych zmian, to jej przewodniczący zwołuje konwent złożony z przedstawicieli parlamentów PE i Komisji. Gdy konwent wypracuje konsensus, to dochodzi do finalnego etapu na poziomie UE, jakim jest organizacja konferencji przedstawicieli rządów państw członkowskich w celu uchwalenia jednomyślnie, tj. za wspólnym porozumieniem, zmian, jakie mają zostać dokonane w traktatach.

Jednak zmiany te wchodzą w życie dopiero po ich ratyfikowaniu przez wszystkie państwa, zgodnie z ich odpowiednimi wymogami konstytucyjnymi, i uzyskaniu zgody PE. Przewidziano maksymalny czas dwóch lat na proces ratyfikacji. Wystarczy, żeby chociaż jedno państwo członkowskie nie ratyfikowało traktatu, a cała inicjatywa zmian trafia do kosza. Jak widać, procedura jest długotrwała – można zakładać, że doprowadzenie od wniosku o zmiany do podpisania traktatów na konferencji międzynarodowej to perspektywa około czterech lat, a proces ratyfikacji – kolejnych dwóch.

W przestrzeni publicznej dominuje narracja, że Polska straci na proponowanych zmianach traktatowych.

Jesteśmy ofiarami pewnej manipulacji politycznej. Rząd PiS zrobił z tego wątku temat pierwszoplanowy, który rozgrzewa Polaków, ale zważywszy na skomplikowaną i długotrwałą procedurę, ewentualne zmiany w funkcjonowaniu UE to nadal bardzo odległa i niepewna przyszłość.

Sytuacje kryzysowe, jak COVID-19 czy wojna w Ukrainie, pokazują, że UE ma za mało kompetencji. Prawo weta powoduje, że np. Węgrzy blokują pomoc dla Ukrainy, jednocześnie żądając ustępstw na innych polach, czyli uprawiają korupcję polityczną. Jest więc jasne, że trzeba zmienić sposób podejmowania decyzji – z jednomyślności na większość. Zresztą Unia tak funkcjonuje już w zdecydowanej większości polityk, które realizuje. To też model podejmowania decyzji, który działa chociażby w polskim parlamencie. Zawsze są strony wygrane i przegrane, ale na tym polega demokracja. Bez tych zmian decyzyjność UE będzie łatwo paraliżowana. Czasem więc lepiej podjąć decyzję korzystną dla 26 krajów członkowskich i niekorzystną dla jednego, niż w ogóle nie podjąć żadnej decyzji.

Tracąc prawo weta, nie narażamy się na wdrażanie regulacji niekorzystnych dla nas?

Musimy zmienić sposób myślenia, że UE to walka Francji i Niemiec przeciwko Polsce. Nie jest tak – jesteśmy częścią UE, mamy swój głos, swoich przedstawicieli, musimy powrócić do negocjowania, rozmawiania i podejmowania wspólnie decyzji. Oczywiście są pola sprzecznych interesów między państwami, jak np. kwestia pracowników delegowanych, ale proces wdrażania poszczególnych regulacji przechodzi przez tak wiele wewnętrznych ciał UE, że na każdym z tych etapów możemy negocjować i szukać najlepszych rozwiązań dla Polski. W pewnym stopniu trzeba się liczyć, że niektóre decyzje będą nie po naszej myśli, ale tak działa prawo większości i tak się już dzieje w Unii od dekad. ©℗

Rozmawiał Nikodem Chinowski