Pandemia i seria wpadek mocno nadwyrężyły kapitał polityczny szefa brytyjskiego rządu. I chociaż jego przywództwo na razie jest niezagrożone, to sytuacja może się zmienić w nadchodzących miesiącach

Miało być lepiej, zamiast tego jest tylko gorzej. Wielka Brytania wchodzi w okres świąteczny z fatalnymi wskaźnikami epidemiologicznymi. Tak dużej liczby zakażeń nie odnotowywano nad Tamizą od początku pandemii. 15 grudnia pozytywny wynik testu otrzymało ponad 100 tys. Brytyjczyków (do tej pory liczby nieco zmalały).
Na razie Boris Johnson nie zdecydował się wprowadzać nowych obostrzeń, chociaż nie wykluczył, że dojdzie do tego po świętach. Z jednej strony optymizm szefa rządu uzasadniają dane ze służby zdrowia: chociaż obecna fala zakażeń jest najcięższa w historii, to w całym kraju w szpitalach przebywa niecałe 8 tys. pacjentów z COVID-19. Dla porównania w szczycie zimowej fali na początku br. było to prawie 40 tys. Z drugiej strony statystyki te, zwłaszcza przez wzgląd na wariant Omikron, mogą się szybko pogorszyć. Opozycja już zarzuca szefowi rządu, że nie podejmuje działań, bo obawia się buntu we własnej partii.
Te zarzuty nie są pozbawione podstaw. Tarcia na tle nowych obostrzeń wśród konserwatystów wyszły na jaw podczas niedawnego głosowania w Izbie Gmin, podczas którego przeciw pomysłom rządu na ograniczenie liczby zakażeń opowiedziało się prawie 100 posłów Partii Konserwatywnej. To była największa rebelia w dwuletniej historii gabinetu Borisa Johnsona. Plan B udało się ostatecznie uchwalić dzięki głosom opozycji – sytuacja nie do utrzymania dla żadnego szefa rządu.
W sprawie obostrzeń są podzieleni również ministrowie. Zresztą z tego powodu papierami rzucił już David Frost, do niedawna zaufany sojusznik Johnsona i główny negocjator z Unią Europejską. Jego rezygnacja, jak napisał w komentarzu dla dziennika „The Times” były lider Partii Konserwatywnej William Hague, wskazuje, że „coś jest nie tak w samym centrum dowodzenia”.
Ale wśród bolączek Johnsona znajduje się nie tylko pandemia i ryzyko buntu w szeregach konserwatystów. Szef rządu i jego otoczenie zaliczyło ostatnio serię wpadek, które nie rezonują najlepiej z wizerunkiem partii opowiadającej się za porządkiem. Najpierw wybuchła sprawa posła Owena Petersona, któremu udowodniono, że złamał przepisy dotyczące lobbingu. Zamiast się od niego zdystansować, Johnson i konserwatyści stanęli murem za kolegą, kwestionując sposób prowadzenia dochodzeń w sprawach etycznych w Izbie Gmin (ostatecznie się z tego wycofali, a Peterson złożył mandat).
Później wróciła sprawa remontu państwowego mieszkania, które zajmują premier z żoną. Szef rządu utrzymywał wcześniej, że opłacił prace z własnej kieszeni, ale Komisja Wyborcza (ciało sprawdzające partyjne finanse) na początku grudnia dopatrzyła się, że część remontu została opłacona przez jednego z darczyńców Partii Konserwatywnej, co nie zostało zgłoszone w prawidłowy sposób. Jakby tego było mało, w grudniu wyszło też na jaw, że rządowi urzędnicy organizowali sobie firmowe imprezy podczas pandemii, kiedy przepisy zakazywały takich spotkań.
To wszystko przekłada się na spadek poparcia dla konserwatystów. Pod przewodnictwem Johnsona w grudniu 2019 r. konserwatyści odnieśli fenomenalne zwycięstwo wyborcze, zgarniając prawie 45 proc. głosów. Przez kolejne dwa lata poparcie dla partii w sondażach oscylowało wokół 40 proc., kłopoty zaczęły się w grudniu, gdy spadło w okolice 30 proc. Konserwatyści ponieśli też prestiżową porażkę w wyborach uzupełniających w okręgu North Shropshire, gdzie wygrywali przez ostatnie 200 lat (z dwuletnią przerwą na początku ub.w.).
Porażka okazała się tym bardziej dotkliwa, że okręg z definicji jest bardzo konserwatywny: zamieszkały głównie przez starszych, białych wyborców, do tego mocno eurosceptycznych. To jednak nie pomogło konserwatystom, którzy w stosunku do ostatnich wyborów stracili tutaj ponad 30 pkt proc. poparcia. Ostatecznie mandat z North Shropshire zgarnęli liberalni demokraci.
Przez nadchodzące miesiące rytm życia politycznego nad Tamizą będzie wyznaczać pandemia, ze wszystkimi tego konsekwencjami sondażowymi. Ale nawet jeśli wirus odpuści, kiedy zrobi się cieplej, to nie ma gwarancji, że Johnson podniesie się z sondażowego dołka. Jego najważniejsza inicjatywa tzw. wyrównywania („levelling up”), czyli przekierowania większej ilości nakładów na inwestycje z miast na prowincję, utknęła w niebycie z powodu ograniczeń budżetowych (pandemia znacznie podniosła potrzeby pożyczkowe brytyjskiego skarbu). Dla przykładu: w listopadzie rząd ogłosił, że rezygnuje z planów budowy odnogi szybkiej kolei do Leeds. Jej przedłużenie z Birmingham w stronę położonych bardziej na północ ośrodków było flagowym projektem w ramach „wyrównywania”.
Na razie przywództwo Borisa Johnsona wydaje się niezagrożone – nie ma obecnie w Partii Konserwatywnej nikogo, kto czyhałby na fotel premiera (co nie znaczy, że nikt nie ma tam takich ambicji). Niemniej jednak wraz ze spadającymi sondażami konserwatystów na łeb na szyję lecą również notowania samego premiera. W połowie miesiąca w badaniu firmy Ipsos Mori wyszło, że Keir Starmer – przywódca Partii Pracy – cieszy się przewagą 13 pkt proc. nad Johnsonem (ankietowani odpowiadali na pytanie, kto byłby lepszym szefem rządu). To pierwszy raz od 2008 r., kiedy laburzysta w tych badaniach wypadł lepiej niż konserwatysta.
O wytraconym impecie Johnsona szeroko rozpisują się brytyjskie media, a tygodnik „The Economist” napisał nawet, że „pomysł, jakoby johnsonizm stał się nowym modelem rządzenia, jak wcześniej thatcheryzm czy blairyzm, nagle wygląda na nieco naciągany”. Johnson dotychczas z każdego skandalu wychodził suchą stopą, podobnie jak wcześniej Donald Trump. Otwarte pozostaje pytanie, jak długo potrwa dobra passa.
Brytyjczycy tracą wiarę w premiera konserwatystę