Julia Wygnańska: Nie wiemy. Możemy zakładać, że kilka tysięcy. Według danych Ministerstwa Rodziny z lutego 2019 r. (najnowsze badanie przeprowadzono w lutym br., ale na wyniki trzeba jeszcze poczekać) w schroniskach i na ulicy przebywało ok. 2,5 tys. osób. Późniejsza analiza urzędu miasta pokazała, że o miejsce w schronisku w ciągu 2,5 roku starało się 4,6 tys. osób. Na ile te grupy się pokrywają? Wydaje mi się, że w dużym stopniu są rozłączone, bo ze względu na kryteria dostępu do placówek, chociażby wymóg trzeźwości, wiele osób doświadczających bezdomności nie stara się o przyjęcie do nich.
Widzę dbałość o realizację ustawowych wymogów – to prowadzenie noclegowni i schronisk, jakaś forma aktywizacji społecznej, streetworking oraz stopniowy rozwój programów mieszkaniowych. Prezydent Warszawy lubi pochwalić się działaniami, np. przyjęciem Karty praw osób doświadczających bezdomności czy programami typu „Najpierw mieszkanie”. Ale za tymi deklaracjami stoją działania o wątpliwej jakości spowodowanej niskim finansowaniem.
Tak. I mam dwa powody, które skłaniają mnie do tak zwięzłej odpowiedzi. Pierwszy: posiadanie miejsca, w którym w warunkach prywatności można zdecydować, co się zrobi ze swoim życiem, to podstawowa potrzeba człowieka – i warunek poczucia człowieczeństwa. Drugi: mieszkanie jest prawem człowieka, tak jak samostanowienie czy prywatność. Dlatego moja fundacja walczy o uruchomienie prawdziwych programów „Najpierw mieszkanie”.
Program zakłada, że pobyt w mieszkaniu to warunek konieczny, żeby człowiek mógł zacząć układać swoje skomplikowane życie. Jednak nie dajemy mieszkania. Dajemy za to możliwość pracy nad sobą w warunkach zapewniających podstawowe poczucie bezpieczeństwa i prywatność. Oraz ciepło, możliwość umycia się i ugotowania jedzenia.
Kogoś, kto czuje, że jego codzienność jest przewidywalna, można zmotywować do pracy nad sobą. Miejsce, w którym czujemy się u siebie, powoduje, że ludziom chce się np. walczyć z uzależnieniami. Dla organizacji chcących właśnie tak pracować z osobami doświadczającymi bezdomności oznacza to konieczność dysponowania lokalami – i to długoterminowo. W programach opartych na środkach publicznych jest to trudne. W Polsce mieszkań jest przecież za mało i są postrzegane jako luksus, a jeśli mają być udostępniane na szczególnych warunkach, to tylko osobom, które na to zasługują. Osoby w kryzysie bezdomności w powszechnym przekonaniu nimi nie są.
Przede wszystkim nikt nie dostaje lokum na własność. Walczymy o możliwość pobytu w mieszkaniu, np. miejskim, dla osób, które żyjąc na ulicy, są przecież mieszkańcami danej gminy. W związku z tym mają prawo starać się o mieszkanie socjalne, nie tylko o miejsce w schronisku. Kiedy zaczynaliśmy w Warszawie i rozmawialiśmy z władzami dzielnic, żeby przeznaczyły 2–3 lokale ze swoich zasobów na nasz program, to często słyszeliśmy, że mają dużo ludzi na listach oczekujących, a ci przebywający na ulicy to nie są „ich ludzie”. To nieprawda. Pan, który raz w tygodniu przychodzi do mnie do domu, by wyprać ubrania i umyć nogi, jest tak samo mieszkańcem mojej dzielnicy, jak ja.
I właśnie o to chodzi – żeby ludzie dzięki naszym programom mogli pracować, płacić podatki oraz wypełniać obowiązki. Bo jaką pracę może znaleźć osoba będąca od 10 lat bez domu, która śpi w zbiorowych salach z jedną łazienką? Żadnej. System, który mamy teraz, wcale nie jest tańszy – płacimy za czyszczenie stacji metra, na których koczują osoby w kryzysie bezdomności, płacimy za ławki, na których nie mogą spać, za leczenie na SOR-ach i wielokrotne detoksy.
Nie mówimy, że osoby doświadczające bezdomności powinny otrzymać pomoc przed innymi. Mówimy jedynie, że mają równe prawo do takiej pomocy i powinny mieć takie same warunki jej uzyskania. Tymczasem obecnie najczęściej są kierowane do schronisk, gdzie mają „wyjść z bezdomności”. To nie działa. W 2022 r. z blisko 18 tys. osób realizujących ustawowe kontrakty socjalne czy programy „wychodzenia z bezdomności”, których celem jest osiągnięcie samodzielności życiowej, usamodzielniło się niecałe 2,5 tys., rok wcześniej 2,65 tys. (dane MRPiPS za 2022 r.).
Że bycie w programie jest łatwe. Tymczasem każda osoba, która do niego trafia, ma obowiązki, których spełnienie jest dla niej bardzo trudne. To np. przeznaczanie jednej trzeciej dochodów na czynsz i nieudostępnianie mieszkania innym, co może oznaczać odmawianie znajomym, którzy pomagali przeżyć na ulicy. Trzeba też podtrzymywać regularne, minimum raz w tygodniu, kontakty z pracownikiem wspierającym. Staramy się budować bezpieczną relację po to, żeby osoba mogła dotrzeć do swoich trudności, wstydu, porażek i zobaczyć, w jaki sposób może sobie z nimi poradzić i co może osiągnąć. To nie jest wcale łatwe – proszę pomyśleć, ile osób „domnych” unika pracy nad sobą.
Mówimy o kwalifikacji, podczas której poznajemy historię danej osoby – i to ona, po przedstawieniu warunków, podejmuje decyzję o uczestnictwie. Zaś sam program kierowany jest przede wszystkim do osób doświadczających długiej bezdomności – czasem trwającej nawet kilkanaście lat, oraz z kryzysami zdrowia psychicznego. Oczywiście do programów nie może przystąpić każdy, kto się kwalifikuje, bo mamy do dyspozycji niewiele lokali.
Po pierwsze, ostrożnie podchodzę do oceniania, czy ktoś pracuje nad sobą, czy nie. Nie doświadczyłam bezdomności, ale mam świadomość, że kryzys ma różne twarze. Widzę, że dla niektórych uczestników samo wytrzymanie w mieszkaniu jest pracą nad kryzysem. Po drugie, w programach są warunki pobytu, które są egzekwowane. Jeśli uczestnik nie płaci umówionego czynszu, nie przestrzega sąsiedzkich zwyczajów, robi z mieszkania melinę, to musi je opuścić. Jeśli przez cały czas pozostaje w kontakcie z pracownikiem wspierającym, to powinien mieć kolejną szansę na pobyt. Jeśli zrywa kontakt, siłą rzeczy przestaje być wspierany.
Właśnie to, że osoby po przeniesieniu się do mieszkania lenią się. Tymczasem jest to ciężka, codzienna praca. Jeżeli ktoś cierpi, choruje i jedynym sposobem łagodzenia bólu są substancje psychoaktywne, decyzja o ich ograniczeniu jest pracą w każdej minucie. Trzeba wziąć się za pranie, sprzątanie, a także załatwianie wielu rzeczy, jak zdobywanie zasiłku, recept, umawianie i przychodzenie na wizyty lekarskie. To może brzmieć błaho, ale długotrwałe doświadczenie bezdomności powoduje, że jest to trudne.
To ciekawe, bo kolebką programu „Najpierw mieszkanie” są właśnie USA. Badania amerykańskie pokazują, że takie programy są tańsze niż pozostawienie osób na ulicy z możliwością korzystania ze schronisk. To argument, który do kapitalistów powinien trafiać, prawda? Zgadzam się, że wielu Polaków jest przekonanych, że człowiek jest kowalem swojego losu, więc jeśli ktoś doświadcza bezdomności, to dlatego, że tak wybrał, jeśli jest alkoholikiem, to dlatego, że nie ma silnej woli – często tak myślimy o innych, o sobie mniej.
Moim zdaniem to nie jest najlepszy przykład dla Polski. Bo to kraj bogaty i opiekuńczy. Wolę Irlandię, która kulturowo jest nam bliższa. Tam metodę „Najpierw mieszkanie” zaczęto stosować w 2012 r. i obecnie jest drugi ogólnokrajowy program jej rozwoju. Policzono wszystkie osoby, którym można tak pomóc, zaplanowano budżet na poziomie centralnym oraz lokalnym. Pod koniec 2021 r. 630 osób przebywało w mieszkaniach utrzymywanych przez państwo i prowadzonych przez organizacje pozarządowe, a do 2026 r. liczba lokali ma się zwiększyć do 1,3 tys.
W 2019 r. powstały dwa partnerstwa zainicjowane przez organizacje pozarządowe, które zaangażowały urząd miasta. W jednym przypadku było to biuro pomocy i projektów społecznych, w drugim – biuro polityki lokalowej. W obu wsparciem objętych zostało ok. 35 osób, które wcześniej mieszkały na ulicy lub w schroniskach oraz 10 osób, które uzyskały umowy najmu socjalnego w mieszkaniu miejskim poza programem, ale potrzebowały wsparcia ze względu na wcześniejsze doświadczenie bezdomności. Równolegle moja fundacja rozpoczęła program „Ambiwalencja”, kierowany do 12 osób, które też przebywały w mieszkaniach należących do miasta, ale sobie w nich nie radziły. Dziewięć z nich już funkcjonuje samodzielnie. Fundacja stara się o środki publiczne i prywatne na rozwój programu.
Pierwsze projekty były finansowane ze środków europejskich. W projekcie współprowadzonym przez biuro pomocy i projektów społecznych miasto udostępniało jego realizatorowi mieszkania należące do Skarbu Państwa, wynajęte urzędowi przez wojewodę na trzy lata. W drugim były to mieszkania do remontu, które wniosły poszczególne dzielnice. Takie, o które może się starać każdy mieszkaniec o niskich dochodach i w trudnej sytuacji mieszkaniowej i w którym może zostać do końca życia.
Większość uczestników pierwszych programów utrzymuje się w mieszkaniach, korzystając ze standardowego wsparcia w środowisku. Niemal wszystkie osoby z projektu, w którym partnerem było Biuro Polityki Lokalowej, mają już własne umowy najmu na lokal, w którym gospodarowały podczas programu. To ogromny sukces. Umowa najmu została przepisana z organizacji na uczestników dzięki konstrukcji prawnej projektu i zaangażowaniu warszawskich urzędników od spraw lokalowych. Od początku wiedzieliśmy, że nie można zaczynać programu bez gwarancji, że kiedy po trzech latach skończy się finansowanie z UE, uczestnicy będą mogli zostać w mieszkaniach. Nie można powiedzieć ludziom: projekt się skończył, musicie się wynieść.
Na początku 2023 r. biuro pomocy i projektów społecznych zdecydowało, że wszystkie programy mieszkaniowe dla osób doświadczających bezdomności będą usługą wykupywaną w trybie zamówień publicznych. Potencjalni kontrahenci musieli konkurować ceną, za jaką zapewnią wsparcie – i to bardzo ważne – „oparte na metodzie NM” osobom zakwalifikowanym przez miejskie komisje. Ceny były absurdalnie niskie, np. w programie takim, jak nasza „Ambiwalencja”, usługodawca, który wygrał, zaproponował 40 zł, z kosztami pracodawcy, jako wynagrodzenie dla pracowników wspierających z doświadczeniem i kwalifikacjami psychologicznymi. O dziwo, właśnie taką kwotę przewidziało na usługę miasto.
Po pierwsze, samo miasto ma świadomość, że nie są to prawdziwe programy „Najpierw mieszkanie”, tylko „oparte na metodzie NM”. Tak nazwano usługę. Może dlatego, że nie ma w nich prywatności – obce osoby dzielą to samo lokum. Według mnie największym problemem tych „usług” jest to, iż nie spełniają one podstawowej wartości programu, jaką jest dawanie uczestnikom poczucia, że pobyt w mieszkaniu jest prawem, niezależnym od przetargów, tylko od spełniania przez nich warunków uczestnictwa. Co po zakończeniu okresu finansowania usługi? Ludzie mają świadomość, że nigdy nie będą mieli własnej umowy najmu na pobyt w tych mieszkaniach. Wiedzą, że mogą równolegle starać się o najem socjalny, ale tak samo jest w tradycyjnych programach mieszkań treningowych. I ja o tej miejskiej usłudze tak właśnie myślę – to program mieszkań treningowych. Po zakończeniu programu, po ewentualnym trafieniu przez uczestników do własnych mieszkań socjalnych, trzeba będzie wspierać ich dalej, bo dopiero wtedy będą czuli się u siebie i zacznie im zależeć na utrzymaniu tego stanu. Otworzą się na pracę nad tym, co przeszkadza, dla siebie, nie dla urzędu.
Już nie, choć długo czekaliśmy na informację, czy miasto będzie nadal zlecać taką usługę w trybie zamówień publicznych czy też konkursów dla organizacji pozarządowych. Niestety, zdecydowało się na przetargi, chociaż organizacje opowiedziały się za konkursami. Argumentem miasta była potrzeba zachowania efektywności i konkurencyjności. Przetargi jeszcze nie są do końca rozstrzygnięte, ale o wygranej ma decydować w 60 proc. cena usługi – czyli wygrywają te tańsze, a konkurencji praktycznie nie było – do wyodrębnionych obszarów usług w większości obszarów startował tylko jeden oferent.
Tak, miasto lubi się chwalić wskaźnikami ilościowymi. Ja bym wolała, żeby w większym stopniu stawiano na skuteczność i trwałość rezultatów. A to oznacza konieczność zadbania o wartości metody: poczucie trwałości pobytu w mieszkaniu i możliwość korzystania ze wsparcia psychologów i terapeutów. Oni nie będą pracować, jeśli będziemy płacić od 40 do 60 zł brutto za godzinę pracy specjalisty. Tylko osoby z misyjnych organizacji to robią, ale jest to chore i nie ma nas dużo.
Kiedy patrzymy na Finlandię czy Irlandię to widzimy, że tam chodziło o faktyczne zakończenie bezdomności. Punktem wyjścia było policzenie ludzi, którym „Najpierw mieszkanie” może pomóc, a potem znalezienie odpowiedniej liczby lokali i wsparcia. W Warszawie robi się od drugiej strony, urząd patrzy, ile ma mieszkań i pieniędzy, a następnie robi, co może w ramach tych zasobów. Oczywiście, podziwiam odwagę decydentów, bo mówienie o prawie do mieszkania dla osób w kryzysie bezdomności nie jest popularne. Bardzo liczymy tutaj na wzmocnienie tej postawy przez nową wiceprezydentkę Warszawy Adrianę Porowską. Bo skala i jakość tego, co się dzieje obecnie, nie są wystarczające i nie będą nawet wtedy, jeżeli do systemu zostanie dodanych te 50 mieszkań.
Zdecydowanie. We wszystkich krajach, w których poradzono sobie z problemem długotrwałej bezdomności, jak Finlandia, Irlandia czy Szkocja, było to finansowane ze środków rządowych. Uważam, że potrzebujemy krajowego programu zakończenia bezdomności, w którym część pieniędzy będzie od rządu, a część od samorządu. Można też poszukać dodatkowych zasobów. W Finlandii był to fundusz loteryjny zasilany dochodami z przemysłu hazardowego. Rzecznicy „Najpierw mieszkanie” wywalczyli, że część tych środków będzie przeznaczanych na finansowanie krajowych programów zakończenia bezdomności. W Polsce mamy dostęp do dotacji UE, m.in. na tzw. deinstytucjonalizację. Jednak najważniejsze jest umówienie się na wspólny cel: chcemy, by w naszym mieście każda osoba bytująca na ulicy, w noclegowni czy w schronisku miała realną szansę na życie w mieszkaniu i czuła się takim samym człowiekiem, jak ludzie „domni”. ©Ⓟ