Zmiana warty w ministerstwach pozwala w końcu skoncentrować się na działalności programowej nowego rządu, a nie na samej zmianie władzy. Wielu zastanawia się przede wszystkim nad polityką gospodarczą rządu Donalda Tuska. W tle wisi kluczowe pytanie: jak hojna będzie nowa władza?

Warto najpierw zdać sobie sprawę z uwarunkowań, które powodują, że sytuacja budżetowa będzie teraz trudniejsza niż dotychczas. Po pierwsze, w ciągu ostatnich ośmiu lat wzrost gospodarczy w Polsce był na tyle wysoki, że pozwalał dynamicznie zwiększać dochody budżetowe i finansować z nich nowe transfery. Perspektywy ekonomiczne na kolejne lata są jednak niepewne, co wynika przede wszystkim z czynników zewnętrznych, które mają wpływ na stan naszej gospodarki. Po drugie, w najbliższym okresie czekają nas gigantyczne wydatki na armię. O ile cieszy, że kwestia ta jest przedmiotem ponadpartyjnego konsensusu, o tyle realizacja planowanych zakupów ograniczy swobodę lokowania funduszy budżetowych w inne cele. Nawet jeśli w statystyce UE wydatki na armię nie będą się wliczać do procedury nadmiernego deficytu, to dodatkowe potrzeby będą podnosiły koszt pożyczek. A trudno liczyć na taki przyrost dochodów budżetowych jak w okresie przed pandemią.

W sytuacji, w której nie na wszystko będziemy mogli sobie pozwolić, priorytetem rządu powinno być dofinansowanie usług publicznych kosztem transferów bezpośrednich. Nie dlatego, że te drugie są złe same w sobie. One też przynoszą określone korzyści. Problem polega na tym, że im mniejsza przestrzeń na wydatki publiczne, tym bardziej jest to argument za przeznaczaniem pieniędzy na cele „must have”, a nie „nice to have”. Należy także zwrócić uwagę, że świadczenia gotówkowe są bardzo drogim rozwiązaniem, szczególnie powszechne. Dość powiedzieć, że sam program 800 plus będzie kosztował rocznie ok. 67 mld zł, czyli prawie 10 proc. polskiego budżetu na przyszły rok. Co więcej na tle państw regionu Polska wydaje relatywnie dużo na transfery bezpośrednie, a mało właśnie na usługi publiczne.

Choć efektywność wielu programów wprowadzonych w ostatnich latach pozostawia wiele do życzenia (np. 500 plus nie spełniło oczekiwań dotyczących wzrostu dzietności), to politycznie trudno będzie się z nich wycofać. Wobec tego jedyne, co możemy zrobić, to nie mnożyć kolejnych, a tam, gdzie się da, ustanowić kryteria dochodowe. Wiemy już z zapowiedzi premiera Tuska, że na takie rozwiązanie nie zdecydowano się w przypadku programu 800 plus. Należy jednak oczekiwać, że próg dochodowy będzie obowiązywał przy dopłatach do cen energii. Nowa koalicja zdecydowała się przedłużyć ten system wsparcia na pół roku. Wprowadzenie kryterium dochodowego od drugiej połowy roku, które zapewniłoby, że dofinansowanie otrzymają tylko najbardziej potrzebujący, zwolniłoby dużą pulę w budżecie na inne wydatki (szerzej pisaliśmy o tym w raporcie Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego „Jest drogo, będzie drożej?”). Urealnienie cen energii dla klasy średniej jest potrzebne zresztą nie tylko z perspektywy budżetowych oszczędności, lecz także zwiększenia presji na inwestycje w efektywność energetyczną.

Należy w związku z tym zadać pytanie, jakie usługi publiczne powinny być doinwestowane. Oczywistą odpowiedzią jest bezpieczeństwo militarne, ale na to mamy już zapewnione finansowanie. Poza środkami budżetowymi polska armia ma być zasilana Funduszem Wsparcia Sił Zbrojnych. Mechanizm ten stwarza gwarancję, że wydatki na armię będą rosły.

Wśród pozostałych priorytetów wydatkowych na pierwszym miejscu powinna się znaleźć edukacja. Dlaczego? W Polsce nasila się proces odchodzenia uczniów ze szkół publicznych do placówek prywatnych. Jeszcze niedawno te ostatnie były ofertą dostępną jedynie dla wąskiego kręgu zamożnych rodzin. Wraz z bogaceniem się społeczeństwa coraz więcej rodziców może sobie pozwolić na opłatę czesnego. Co więcej, proces ten wiąże się z efektem domina: ucieczka uczniów do szkół prywatnych powoduje, że jakość publicznych placówek coraz bardziej się pogarsza, bo odchodzą uczniowie z ponadprzeciętnym kapitałem kulturowym. To z kolei tworzy presję, żeby proces ten jeszcze przyspieszyć. Nawet rodzice, którzy początkowo nie mieli w planach zmiany szkoły, zaczynają się nad tym zastanawiać, widząc coraz większą różnicę w nauczaniu.

Wyhamowanie prywatyzacji edukacji należy zacząć od tego, co zapowiedział już nowy rząd, czyli od podwyżek dla nauczycieli. Jest to niezbędne przede wszystkim dlatego, że wielu dobrych dydaktyków opuszcza placówki publiczne na rzecz prywatnych właśnie z powodu różnic w zarobkach. Ale podwyżki nie wyczerpują finansowych potrzeb oświaty. Obecnie istotną przewagą na rynku edukacyjnym szkół prywatnych jest szeroki wybór zajęć dodatkowych. Placówki publiczne również powinny pójść w tę stronę. Polska edukacja powinna mieć bogatą ofertę zarówno zajęć wyrównawczych, jak i zajęć pozwalających rozwijać pasje i kompetencje. Na to też muszą się znaleźć pieniądze.

Następna kwestia to ograniczenie liczebności klas. Dziś lekcje w 30-osobowych grupach są zjawiskiem powszechnym. Wprowadzenie limitów musiałoby się wiązać z radykalnym podwyższeniem subwencji oświatowej – niektórzy twierdzą, że jej podwojeniem.

Drugim priorytetem powinno być zwiększenie finansowania ochrony zdrowia. Polska wciąż jest państwem, w którym wydatki na ten cel są zdecydowanie poniżej średniej OECD. Zgodnie z ustawą w 2024 r. poziom wydatków na ochronę zdrowia powinien osiągnąć co najmniej 6,2 proc. PKB. Tymczasem w 2022 r. nakłady wyniosły niewiele ponad 5 proc. PKB.

Potrzeby zdrowotne obywateli będą się zwiększać, bo społeczeństwo się starzeje. O ile kadra medyczna otrzymała w ostatnich latach podwyżki, o tyle inflacja skutecznie je „przejadła”. Niedługo pojawi się presja na kolejne. Najlepiej byłoby wprowadzić automatyczną waloryzację wynagrodzeń pracowników medycznych o wskaźnik inflacji. Kluczowym wyzwaniem jest też oddłużenie szpitali. Dziś ich długi są szacowane na 20 mld zł. Trzeba by więc wyeliminować główne źródło problemu, czyli niedoszacowanie wycen świadczeń finansowanych przez NFZ. Ich urealnienie spowoduje wzrost kosztów. W lecznictwie szpitalnym należałoby zaś znieść limity, które powodują kolejki.

Obszarem, który wymaga znaczącego doinwestowania, jest też polityka mieszkaniowa. Wzrost cen nieruchomości w ostatnich latach był nieproporcjonalny do wzrostu wynagrodzeń. W efekcie coś, co jest elementarną potrzebą, stało się dobrem luksusowym. Aby zatrzymać wzrost kosztów, państwo musi zwiększyć podaż lokali, najlepiej budując mieszkania na wynajem. Taką propozycję miała w swoim programie Lewica, ale ani w umowie koalicyjne, ani w wystąpieniu Tuska nie było o niej mowy. Trudno się dziwić. Z politycznego punktu widzenia wsparcie sztandarowego postulatu Lewicy nie byłoby opłacalne dla największej partii koalicyjnej. Platforma Obywatelska miała własny, konkurencyjny pomysł – „Kredyt 0 proc.”. To złe rozwiązanie, które jeszcze zwiększyłoby popyt, a w rezultacie prowadziłoby do dalszego wzrostu cen nieruchomości. Zamiast dopłat do kredytów potrzebne jest zaangażowanie państwa w budowę nowych osiedli (najlepiej z lokalami na wynajem), co pozwoliłby stale zwiększać publiczny zasób mieszkaniowy. Oczywiście skala inwestycji musiałaby być duża – mowa tu o wielu miliardach złotych rocznie.

Administracja publiczna to kolejna sfera, która powinna stać się priorytetem nowej władzy. Rząd ogłosił już podwyżki wynagrodzeń budżetówki o 20 proc., ale to rozwiązanie, które jedynie łata największe dziury. Mając na uwadze skok poziomu inflacji, wyasygnowana na ten cel kwota pozwoli urzędnikom jedynie odzyskać siłę nabywczą sprzed kilku lat. Tymczasem administracja zmaga się z podobnym problemem co edukacja, a więc rosnącą konkurencją ze strony sektora prywatnego. Ostatnio stał się on palący – coraz bardziej sprzyjający pracownikom rynek pracy, szczególnie w największych miastach, zapewnił wielu urzędnikom atrakcyjne możliwości (potwierdzają to np. dane udostępniane co roku przez szefa służby cywilnej).

Ze względu na obecne trendy demograficzne trzeba się spodziewać, że sytuacja będzie się tylko pogarszać. Polska administracja musi więc zawalczyć o swoich najbardziej kompetentnych ludzi. Poza jednorazowymi podwyżkami powinna zostać przyjęta automatyczna waloryzacja pensji o wskaźnik inflacji wraz z dodatkowymi, punktowymi podwyżkami dla urzędników najmocniej obciążonych z powodu niedoborów kadrowych. Wcześniej należy jednak przeprowadzić porządny audyt w poszczególnych instytucjach, aby zidentyfikować krytyczne miejsca, w których najbardziej brakuje ludzi do pracy, a także stanowiska, które szczególnie potrzebują finansowych zastrzyków. Doinwestowanie administracji jest konieczne, bo bez kompetentnych urzędników żadna reforma nie będzie spełniała oczekiwań. To w końcu urzędnicy wcielają wolę polityczną w życie – najpierw przekładając ją na prawo, potem je egzekwując, a na końcu sygnalizując potrzeby zmian decydentom.

Aby wygospodarować niezbędne fundusze na wymienione usługi publiczne, a jednocześnie nie zwiększyć poziomu zadłużenia ponad bezpieczny poziom, muszą być spełnione dwa warunki. Po pierwsze, trzeba uczciwie powiedzieć, że na dodatkowe transfery nie ma pieniędzy. Dlatego decyzja, aby wprowadzić w tym roku babciowe, a więc dodatkowe świadczenie z ZUS, jest zła. A „100 konkretów” Koalicji Obywatelskiej, zawierających listę wyborczych obietnic, zapowiada więcej takich prezentów.

Po drugie, konieczna jest rezygnacja z planowanych ulg podatkowych, które również pogorszyłyby stan finansów publicznych. Dotyczy to zwłaszcza pomysłu podniesienia kwoty wolnej do 60 tys. zł. O ile jej podwyższenie do poziomu 30 tys. było działaniem zasadnym, bo beneficjentami byli w tym wypadku najubożsi, o tyle jej podwojenie będzie premiować klasę średnią – i to kosztem prawie 40 mld zł, które dodatkowo uderzą w finanse samorządów.

Składanie ofert finansowych dla poszczególnych grup elektoratu jest zrozumiałe w okresie kampanii wyborczej – sprzedają się one dużo lepiej niż systemowe rozwiązania i dosypywanie pieniędzy z budżetu na konkretne obszary, choć długofalowe skutki zaniedbań są widoczne. Rzecz w tym, że kampania się skończyła i dziś priorytet powinny stanowić usługi publiczne. Wiele propozycji transferów musi więc poczekać na lepsze czasy. Zapewne nie zadowoli to ani tych, którzy opowiadają się za hojną polityką społeczną, ani tych ze szkoły surowej dyscypliny finansów publicznych. Jest to jednak akceptowalny kompromis dla ludzi „środka”. Miejmy nadzieję, że argument ten przeważy nie tylko w debacie publicznej, ale przede wszystkim w rządzie. ©Ⓟ

Autor jest prezesem Klubu Jagiellońskiego