Co się bardziej liczy – dobro pacjenta czy pieniądze? Kiedy te dwie wartości stoją w sprzeczności, bywa, że wygrywają pieniądze. Tak wydaje się w sprawie, którą DGP zajmuje się od kilku miesięcy. Chodzi o rynek zdalnych – odpłatnych – konsultacji zakończonych wydaniem recepty lub zwolnienia.
Rzetelnie działające firmy mogą przynosić korzyści i pacjentom, i właścicielom. Kłopot polega na tym, że ten biznes nie zawsze jest taki, jak powinien. Co więcej, ci, którzy decydują się mówić o tym głośno, zaczynają być uciszani. Jak? Nagła kontrola sanepidu, wezwanie z Urzędu Ochrony Danych Osobowych, postępowanie wszczęte przez samorząd zawodowy – to tylko niektóre z przykrości, które dotknęły osoby walczące o przejrzysty rynek.
Te chwyty mają jeden cel – wywołać efekt mrożący. Skutek ma być taki, że potem trzy razy ktoś się zastanowi, zanim porozmawia z mediami, napisze skargę, widząc nieprawidłowość, a już – nie daj Boże – zrobi to pod własnym nazwiskiem. Opisywaliśmy historię pacjentki, która uzależniła się od silnych leków, przepisywanych jej zdalnie przez lekarzy; popadła też z tego powodu w długi. Po naszej publikacji otrzymywała telefony z groźbą, że może być pociągnięta do odpowiedzialności za… wyłudzanie recept.
Opisaliśmy też przypadek farmaceutki z małej miejscowości, którą zaniepokoiła znaczna liczba recept wystawianych na 100 proc. przez tych samych lekarzy (nazwiska się powtarzały). Chodziło o amantadynę w trakcie pandemii, na którą zrobił się boom po tym, kiedy ten neurologiczny lek – bez dowodów naukowych – zaczął być przepisywany na leczenie COVID-19. W efekcie zaczęło go brakować dla potrzebujących go pacjentów. Farmaceutka w związku ze swoimi obserwacjami złożyła zawiadomienie do izby lekarskiej. Zaś w rozmowie z DGP to potwierdziła. Co istotne, nie ujawniła nam żadnych danych lekarzy czy pacjentów. W toku dziennikarskiego śledztwa sami ustaliliśmy, o które osoby chodzi.
Już wtedy w rozmowie z DGP dr Tomasz Imiela, wiceszef OIL w Warszawie, wyrażał uznanie dla kierowniczki apteki, która zachowała czujność. – Nie mogę wyrokować co do konkretnych lekarzy, ale co do zasady wydawanie leku na receptę, który nie jest obojętny dla zdrowia, bez zbadania, osobistego kontaktu jest karygodne. To się może zemścić na pacjentach, bo leki przyjmowane bez nadzoru mogą wywołać skutki uboczne z dramatycznym przebiegiem – przekonywał.
Tu warto przypomnieć, że aptekarka nie kwestionowała wszystkich recept na amantadynę. Pracuje w małej miejscowości, zna osoby realizujące recepty. Zaniepokoiło ją to, że w czasie pandemii nagle przybyło chętnych na amantadynę na receptach 100 proc. płatnych. Na pytanie, po co im ten lek, kilkukrotnie usłyszała: na wszelki wypadek. Trudno to nazwać wskazaniem medycznym. Reaguje na zarzut, że nie ma prawa nie wydać leku. I pyta, czy do tego ma sprowadzać się rola farmaceutów: podajnika przy ladzie? Próbowała dzwonić do podmiotów wystawiających recepty, żeby to zweryfikować – bezskutecznie.
Farmaceutka wciąż czeka na informacje, co się dzieje z jej zawiadomieniem. Sama jednak padła ofiarą działań, które wspomniany efekt mrożący mają wywołać. Od czasu naszej publikacji farmaceutkę skontrolował już sanepid (po anonimowym doniesieniu). Na kobietę wpłynęła również skarga skierowana przez lekarza wystawiającego receptę na amantadynę do rzecznika odpowiedzialności zawodowej jednej z izb aptekarskich. Wyjaśnień domaga się Urząd Ochrony Danych Osobowych.
Pisma z tego urzędu – także na wniosek tych samych lekarzy – przyszły również do DGP. Urząd prosi nas o wyjaśnienie, jak weszliśmy w posiadanie danych lekarzy. Urząd chciał też wiedzieć, kto poinformował nas o zawiadomieniu w sprawie amantadyny. W międzyczasie, co już opisywaliśmy, wpadł do nas z wizytą detektyw Rutkowski z pytaniem, od kogo dostaliśmy zlecenie. Fakt, że może faktycznie chodzić o dobro pacjentów, nie przyszedł mu do głowy. Co ciekawe… ani razu nie podaliśmy nazwisk lekarzy, którzy wypisują zdalnie recepty. Jasne procedury chroniące pacjentów są dla nas ważniejsze niż opisywanie działań konkretnych lekarzy.
Prośba o ujawnienie źródeł informacji narusza dziennikarskie prawa. Ochrona źródeł jest jednym z podstawowych warunków wolności prasy. Bez niej efekt mrożący byłby normą, a wiele nieprawidłowości nigdy nie ujrzałoby światła dziennego. ©℗