Emmanuel Macron jako pierwszy europejski przywódca został przyjęty w Białym Domu w trakcie drugiej kadencji Donalda Trumpa. Wizyta w dużej mierze poświęcona była Ukrainie. Głównym celem francuskiego prezydenta była próba przekonania wpadającego w narracje Kremla republikanina, by nie porzucał Kijowa oraz utrzymanie kontaktu z dystansującym się od Starego Kontynentu Waszyngtonem. Przed Macronem z Trumpem rozmawiał polski prezydent Andrzej Duda, w czwartek w stolicy USA pojawi się natomiast brytyjski premier Keir Starmer, który publicznie już wyraził gotowość wysłania żołnierzy ze swojego kraju na Ukrainę. W rozmowach na ten temat, prowadzonych zakulisowo już od ponad roku, główną rolę odgrywają prócz Brytyjczyków właśnie Francuzi.

– Można by pójść tak daleko, że wyślemy wojska, które będą pilnować, żeby pokój był przestrzegany – oświadczył na wspólnej konferencji prasowej w Białym Domu z Trumpem Macron. Wszystko wskazuje na to, że pomysł ten podoba się Amerykanom, bo wykluczający wysłanie wojsk amerykańskich na Ukrainę prezydent USA przyznał, że „Europa zagwarantuje, że nic się nie wydarzy”. W Gabinecie Owalnym, w towarzystwie m.in. sekretarza stanu Marco Rubio i wiceprezydenta JD Vance’a, deklarował też, że Władimir Putin przekazał mu, że Rosja w ramach szerszego porozumienia zaakceptowałaby europejskie wojska nad Dnieprem.

W poniedziałek Trump ogłosił również, że w tym lub następnym tygodniu nad Potomak, by podpisać umowę z USA, przylecieć może Wołodymyr Zełenski. Między Waszyngtonem a Kijowem trwają negocjacje dotyczące dokładnej treści porozumienia, które gwarantowałoby firmom z USA dostęp do zysków z części ukraińskich zasobów naturalnych. Zgodnie z relacjami strony amerykańskiej do porozumienia jest blisko. Źródła ukraińskie donoszą, że wciąż nierozwiązanym problemem jest brak lub niewystarczające gwarancje bezpieczeństwa. A to właśnie było jednym z głównych powodów, dla których pierwszą wersję umowy Zełenski odrzucił.

Tymczasem w ONZ na trzecią rocznicę pełnoskalowej inwazji Stany Zjednoczone dołączyły do m.in. Rosji, Białorusi, Izraela oraz Korei Północnej i zagłosowały przeciwko rezolucji, która potępiała Rosję za wojnę. Mimo tego rezolucja została przyjęta przez Zgromadzenie Ogólne ONZ, uzyskując 93 głosy poparcia, w tym Polski. – Władimir Putin nie tylko chce zniszczyć obecność Ukrainy, on chce też zniszczyć przyszłość Ukrainy. Wiedzieliśmy o tym, ale opinie na tym forum zmieniają się z uwagi na indywidualne cele państw ONZ. Ukraina ma historię, język i granice potwierdzone traktatami, także z Rosją. Misją tego organu była dekolonizacja, a nie rekolonizacja – stwierdził w przemówieniu na posiedzeniu Zgromadzenia Ogólnego ONZ szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski.

Co ciekawe, Amerykanie w ONZ wyszli z własnym projektem rezolucji, w którym nie było wspomniane, że Rosja jest agresorem, nie było w nim też zapisu o „integralności terytorialnej Ukrainy”. Zamiast tego w dokumencie apelowano o „szybkie zakończenie konfliktu”. Ambasador Dorothy Shea, chargé d’affaires misji USA przy ONZ, tłumacząc amerykańską inicjatywę, tłumaczyła, że należy patrzeć „w przyszłość, a nie w przeszłość”. Amerykańskie środowisko analityczne przyjmuje w większości działania nowej administracji z niedowierzaniem i oburzeniem. – USA ponad Ukrainę postawiły hańbę i słabość wobec Putina. Strata jest oczywista. Ktoś wyjaśni, co zyskano? Wstyd – napisał w mediach społecznościowych Daniel Fried, były ambasador USA w Polsce, a obecnie analityk wpływowego ośrodka Atlantic Council. ©℗