Z końcem czerwca w Niemczech ma ruszyć program skierowany do członków radykalnych ruchów muzułmańskich, którzy chcieliby opuścić szeregi dżihadystów i rozpocząć normalne życie.
W ten sposób urząd ochrony konstytucji chciałby przerzedzić kilkudziesięciotysięczną rzeszę zwolenników muzułmańskiego terroryzmu, która osiadła nad Renem.
Program wyjścia z ugrupowań sympatyzujących z Al-Kaidą i tym podobnymi grupami jest wzorowany na organizowanych wcześniej programach skierowanych do członków grup neonazistowskich.
Zgodnie z oświadczeniem szefa urzędu ochrony konstytucji Heinza Fromma już w najbliższych dniach ma zostać uruchomiona specjalna linia telefoniczna, dzięki której osoby chcące opuścić szeregi radykałów dowiedzą się, jak tego dokonać. Niemcy chcą być przygotowani na każdą ewentualność – dlatego na infolinii mają być też zatrudnieni specjaliści znający poza niemieckim języki turecki i arabski.

36 tysięcy radykałów

Zarówno niemieccy urzędnicy, jak i eksperci przestrzegają jednak, by nie wiązać z programem nadmiernych nadziei. Organizowane od kilku lat inicjatywy skierowane do neonazistów przyniosły umiarkowany – choć niewątpliwie pozytywny – efekt: liczba aktów przemocy popełnionych przez sympatyków skrajnej prawicy spadła w ubiegłym roku o kilkanaście procent. Na infolinię urzędu dzwoniono do tej pory ponad tysiąc razy. W trzystu przypadkach rzeczywiście byli to członkowie grup neonazistowskich. Około 120 z nich otrzymało – lub wciąż otrzymuje – pomoc od władz, mającą umożliwić im zerwanie z przeszłością.
Lepsze to jednak niż nic, tym bardziej że zwolenników dżihadu nad Renem przybywa. Zgodnie z danymi niemieckich służb bezpieczeństwa ich liczba przekroczyła w zeszłym roku 36 tysięcy, co oznacza 5-procentowy wzrost w porównaniu do poprzedniego roku. Urząd ochrony konstytucji zidentyfikował 29 grup zrzeszających zwolenników zbrojnego islamu, wśród których największa jest Milli Görü – niemiecki odłam paneuropejskiego ruchu o tureckich korzeniach, odwołującego się do konserwatywnego islamu. Władze w Berlinie dyplomatycznie opisują to ugrupowanie jako antydemokratyczne.
Ogólnonarodowy alarm niemieckie służby bezpieczeństwa musiały ogłosić w zeszłym roku, gdy tuż przed wyborami do Bundestagu strony dżihadystów obiegła bezprecedensowa zdaniem ekspertów liczba gróźb pod adresem Niemiec. Radykałowie próbowali w ten sposób wymusić na politykach obietnicę wycofania misji Bundeswehry z Afganistanu. Tym razem skończyło się na pogróżkach, ale agenci przyznają, że w ciągu ostatnich dziesięciu lat udaremnili siedem poważnych prób ataków terrorystycznych przygotowanych przez sympatyków dżihadu.

Szkoła terroryzmu

Nie ma jednak tygodnia, żeby opinii publicznej nad Renem nie elektryzowały nowe doniesienia o islamistach rodzimego chowu. Na przykład w ostatni poniedziałek w Pakistanie aresztowano bojownika, który okazał się być niemieckim obywatelem. Rami M. – Niemiec syryjskiego pochodzenia – został zidentyfikowany przez służby w Berlinie jako członek radykalnej grupy powiązanej z meczetem Al-Quds w Hamburgu. Został schwytany w momencie, gdy przebrany w kobiecą burkę próbował przejechać przez punkt kontrolny pakistańskiej armii. W aucie, którym jechał, znaleziono m.in. dwa kałasznikowy. Niemcy zdają sobie sprawę, że na pograniczu afgańsko-pakistańskim przebywa co najmniej kilkudziesięciu ich rodaków. Wiedzą też, że niektórzy z nich są przez dowódców odsyłani do ojczyzny, by przygotowywać tam zamachy. Pytanie tylko, czy infolinia będzie w stanie wyrwać ich spod wpływu radykalnych mułłów.