Zezwolenie na uprawę konopi przyniosłoby krocie fiskusowi USA
Kilka miesięcy temu dziennikarze zapytali prezydenta Baracka Obamę, co sądzi o tym, by znieść zakaz konsumpcji i sprzedaży miękkich narkotyków. – Jeśli tylko przysłużyłoby się to wzrostowi gospodarczemu i spowodowało tworzenie nowych miejsc pracy, jestem za! – zażartował prezydent.
Według ostatnich sondaży w ogólnonarodowym referendum legalizację marihuany poparłoby od 46 do 56 proc. amerykańskich wyborców. Nieoficjalne statystyki pokazują, że po jointa sięga codziennie co najmniej 3,6 mln Amerykanów, a 100 mln tych, którzy skończyli 12 lat, przyznaje się, że chociaż raz go zapaliło. Narkotyk ten jest znacznie bardziej dostępny niż alkohol w epoce prohibicji w latach 20. XX w. W zależności od jego jakości uncja (28 gramów) kosztuje od 100 do 250 dol., czyli mniej więcej tyle, ile jedna porcja kokainy. Jeszcze nigdy marihuana nie była w USA tak tania.

„420”, czyli święto trawy

W epoce porozumiewania się nowoczesnymi hieroglifami, przeróżnymi emotikonami i akronimami kultura trawy nazywa się w skrócie „420”. Nazwa wzięła się stąd, że grupka nastolatków z liceum z San Rafael w Kalifornii codziennie dokładnie o 4.20 po południu spotykała się pod lokalnym pomnikiem Ludwika Pasteura, oczywiście by palić marihuanę. Ten rytuał w amerykańskiej kontrkulturze urósł do legendy. Na cześć 4.20 20 kwietnia stał się nieoficjalnym świętem trawy i w wielu miejscach w USA obchodzony jest razem z uroczystościami Tygodnia Ziemi. W zeszłym roku z tej okazji na stanowym Uniwersytecie Kolorado zjawiło się ponad 10 tys. gości i święto zmieniło się w wiec na rzecz legalizacji miękkich narkotyków.
W Stanach Zjednoczonych powstało też stronnictwo broniące interesów tej specyficznej grupy konsumentów – The United States Marijuana Party. Ma ona placówki w 29 stanach, a jej machina okazała się na tyle prężna, że udało jej się zarejestrować kandydatów na kongresmenów, senatorów i gubernatorów w Nowym Jorku, Vermont, New Jersey i na Florydzie. Dotąd żaden nie wygrał, ale wszyscy dodali kolorytu przedwyborczym debatom.



Leki z własnego ogródka

Chociaż najpewniej przypala jedna dziesiąta Ameryki, oficjalnie mówi się o 300 tys. użytkowników, którym wolno używać marihuany z tzw. względów medycznych. Chodzi o pacjentów cierpiących na AIDS, nowotwory, żółtaczkę typu C, chorobę Crohna i stwardnienie rozsiane. – Lekarze, choć oczywiście z pewną ostrożnością, decydują się przepisać ten osobliwy środek z różnych powodów. W celu złagodzenia bólu, wyjścia z depresji, odzyskania apetytu po chemioterapii. Ale wiele organizacji medycznych, niezależnie od politycznej doktryny, sprzeciwia się temu, uważając, że skutki uboczne, jak np. uzależnienie, są absolutnym przeciwwskazaniem – tłumaczy nam dr Paul Engle, onkolog ze szpitala akademickiego w Santa Fe w Nowym Meksyku.
W sumie 11 stanów zezwala na używanie narkotyku w celach leczniczych. Dotąd w sporadycznych przypadkach pacjenci palący marihuanę trafiali przed oblicze sędziego, lecz niejasne do końca przepisy regulujące, jak i gdzie korzystać z tego prawa, powodują, że kilka korporacji zastanawia się nad wspólnym pozwem o delegalizację jointów ze względów medycznych. Firmy zatrudniające pacjentów używających marihuany coraz częściej obawiają się, iż taki pracownik nie dość, że jest mniej wydajny, to stwarza zagrożenie dla innych. Menedżerowie nie bardzo chcą współpracować z osobami, których umysł odpływa w nieznanym kierunku. Pracodawcy nie wiedzą, czy postawić na surowość i zwalniać takich ludzi, czy umożliwić im spożywanie narkotyku w takich miejscach i takim czasie, by nie naruszało to interesów firmy. Chcieliby, by ten dylemat rozwiązał za nich sąd.
Tymczasem coraz więcej stanów z większą tolerancją podchodzi do sprawy miękkich narkotyków, nie tylko w kwestiach medycznych, chociaż oczywiście prawo federalne pozostaje nieugięte. Na Alasce np. nie jest się karanym za posiadanie mniej niż uncji marihuany, pod warunkiem że używa się jej we własnym domu. W Arkansas, rodzinnym stanie Billa Clintona (legendarne są dziś już jego słowa, że palił, ale się nie zaciągał), narkotyk jest nielegalny, ale lokalne władze znacznie zliberalizowały okoliczności jego penalizacji. Karą mogą być: grzywna, prace społeczne, terapia, ale nigdy więzienie. W Kolorado za małe ilości na własny użytek trzeba zapłacić mandat w wysokości 100 dol. W styczniu tego roku identyczne przepisy weszły w życie w Massachusetts. W zeszłym roku mieszkańcy Hawajów zgodzili się w referendum na to, by można było hodować we własnym ogródku do 24 krzaczków marihuany.
Jest jeszcze Kalifornia. W stanowej legislaturze leży złożony przez demokratę Toma Ammiano projekt ustawy całkowicie legalizujący marihuanę w tym stanie. Kraina, której filarami są Hollywood i Dolina Krzemowa, od zawsze chciała zasłużyć na miano prekursora w tych sprawach. Palmę pierwszeństwa dzielnie trzymało Berkeley, siedziba słynnego na cały świat, zbuntowanego uniwersytetu. 36 lat temu władze miasteczka zakazały aresztowania ludzi za posiadanie bądź używanie trawy. Sześć lat później Berkeley uchwaliło, że przestępstwa związane z miękkimi narkotykami są najmniej szkodliwe społecznie i że kary za nie powinny być symboliczne.



Detaliści walczą z kartelami

Coraz łagodniejsze traktowanie korzystających z marihuany spowodowało, że drobni hodowcy ruszyli do masowej produkcji zioła. Urośli w siłę do tego stopnia, że zagrozili biznesom... karteli narkotykowych z Kolumbii i Meksyku. Jeszcze 15 lat temu niemal całość marihuany na rynku USA pochodziła z Ameryki Łacińskiej. Stąd zresztą mafijne syndykaty czerpały większość swoich zysków, ponad 60 proc. – Doświadczenie z przemytem marihuany pozwoliło zbudować narkotykowe imperia, które dziś w zasadzie rządzą Meksykiem. To na tych fundamentach narodził się biznes kokainowy, w konsekwencji czego Stany Zjednoczone wypowiedziały wojnę kartelom i otworzyły de facto na swojej południowej granicy trzeci po Iraku i Afganistanie front – mówi Luis Astorga, specjalista od przestępczości zorganizowanej z Narodowego Autonomicznego Uniwersytetu w Meksyku.
Dzisiaj podziemne imperium jest zagrożone przede wszystkim przez drobnych hodowców, którzy przestają bać się kar. – Może to jest na nich sposób. Czego nie uda się osiągnąć policji i wojsku, zrobi coraz silniejsza konkurencja i utrata monopolu, a wreszcie recesja – dodaje Astorga. Ale tutaj pojawia się problem. Rozochoceni udanym biznesem domorośli producenci narkotyku – oficjalnie na własny użytek lub dla celów leczniczych – sami próbują wejść w rolę hurtowników. Dlatego też amerykańska policja ma coraz więcej z nimi do czynienia. W zeszłym tylko roku skonfiskowała 12 mln krzaczków marihuany, tej hodowanej podobno do celów medycznych.

Car przeciw, a nawet za

Gil Kerlikowske, specjalny prezydencki urzędnik ds. walki z uzależnieniami, zwany „narkotykowym carem”, oświadczył niedawno, rozwiewając wątpliwości wokół żartu Obamy na temat pożyteczności hodowli marihuany dla gospodarki, że rząd stoi na stanowisku, iż jest to substancja niebezpieczna i nie ma żadnego zastosowania w medycynie. – Słowo „legalizacja” nie znajduje się ani w moim, ani w prezydenckim słowniku – dodał.
Ale nie mylą się ci, którzy słowa Baracka Obamy odczytują jako krok w stronę złagodzenia kampanii przeciwko miękkim narkotykom. Nie dalej jak dwa tygodnie temu minister sprawiedliwości i prokurator generalny Eric Holder wydał nakaz wszystkim rozrzuconym po Stanach prokuratorom federalnym, by spuścili z tonu w sprawie ścigania użytkowników marihuany i zajęli się poważniejszymi przestępstwami. To krok w stronę nowej antynarkotykowej polityki, którą na początku kadencji przedstawił wiceprezydent Joe Biden. Według niego nie penalizacja, ale profilaktyka rozwiąże problem uzależnień w Ameryce.