Najnowsza praca grupy niemiecko-amerykańskich ekonomistów potwierdza, że zawieszenie normalnych – czyli stacjonarnych – lekcji w szkołach będzie miało negatywny i długoterminowy wpływ tak na perspektywy młodych ludzi, jak i na społeczeństwo, które tworzą.
Autorami pracy są Nicola Fuchs-Schundeln, Alexander Ludwig oraz Irina Popova (Uniwersytet Johanna Wolfganga Goethego we Frankfurcie nad Menem) i Dirk Krueger (Uniwersytet Pensylwanii). Razem stworzyli model opisujący tworzenie kapitału ludzkiego w nowoczesnych społeczeństwach. Zakładają oni, że dziecko do 16. roku życia jest (przepraszam za słowo) produktem, w który inwestują różne instytucje. Robią to rodzice, angażując czas, uwagę, życiową mądrość i pieniądze („Dziecko. Skarb czy skarbonka?” – przypomniał mi się zobaczony lata temu nagłówek prasowy).
Drugim inwestującym jest państwo, które łoży niemałe środki na zapewnienie wszystkim dzieciom obowiązkowej edukacji czy opieki zdrowotnej. A często także wielu subsydiowanych zajęć dodatkowych.
Nadejście koronawirusa oraz wprowadzenie ograniczeń przełożyło się na działanie opisanego tu modelu w sposób natychmiastowy. Pełny lockdown wiosną oraz obecne pełzające obostrzenia dotyczą przecież także szkół. Niby przeszliśmy na zdalny tryb nauczania, ale towarzyszy temu całkowite zawieszenie szerokiej palety zajęć sportowych (basen, sala gimnastyczna) oraz kursów dodatkowych (w domach kultury, świetlicach czy ogniskach). Krótko mówiąc – z perspektywy naszego modelu mamy do czynienia z nagłym spadkiem inwestycji w rozwój kapitału ludzkiego po stronie państwa.
To będzie miało konsekwencje. Zmniejszenie poziomu realnych inwestycji publicznych w dzieci sprawia, że za ich rozwój mocniej odpowiedzialni są rodzice. Tu oczywiście zaczyna się problem klasowy. Ekonomiści pokazują, że bogatsze rodziny dysponują większą ilością zasobów, które mogą przeznaczyć na ten cel. Mówiąc wprost: mogą poświęcić dzieciom w czasie pandemii więcej uwagi, ponieważ zazwyczaj ich uprzywilejowana pozycja społeczna polega na tym, że mają więcej czasu. Mogą także uruchomić własne zasoby edukacyjne i finansowe, by zniwelować nieuchronny spadek poziomu nauczania w zdalnej szkole. Rodzice gorzej sytuowani zrobić tego nie mogą.
Mało tego. Zdaniem ekonomistów realne przyszłe straty dzieci z powodu rozłąki ze szkołą w czasie lockdownu będą wyższe niż straty, jakie dla poziomu ich przyszłego kapitału społecznego przynosi dzisiejsze pogorszenie warunków zatrudnienia oraz dochodów po stronie ich rodziców. Efekty braku szkoły są mocniej zauważalne, gdy idzie o dzieci młodsze. U starszych ten efekt jest słabszy, choć wciąż negatywny. W tym sensie rozpoczęcie pełzającego lockdownu od szkół ponadpodstawowych jest – zdaniem ekonomistów – rozwiązaniem mniej złym. Choć oczywiście najlepiej, gdyby zawieszenia zajęć w szkołach nie było wcale.
Wniosek? Jeśli już zamykać, to wpierw bary, sklepy czy restauracje. Owszem, przyniesie to spore straty ekonomiczne. Ale zamykanie szkół jest jeszcze gorsze. Bo uderza w najważniejszą i najbardziej wrażliwą inwestycję każdego narodu. Czyli w dzieci.
Realne przyszłe straty dzieci z powodu rozłąki ze szkołą w czasie lockdownu będą wyższe niż straty, jakie dla poziomu ich przyszłego kapitału społecznego przynosi dzisiejsze pogorszenie warunków zatrudnienia oraz dochodów po stronie ich rodziców