Ponad 2 mln ludzi spędziło cztery dni bez prądu, ponieważ dostawca energii elektrycznej im ją odciął. Tylko dlatego, że bał się pożaru.
Wszystko wydarzyło się w północnej części Kalifornii w Stanach Zjednoczonych. Dostawcą jest firma PG&E, którą ubiegłoroczne pożary i następujące po nich pozwy o odszkodowania doprowadziły do upadłości. Okazało się bowiem, że przyczyną kataklizmu były usterki w instalacjach sieciowych spółki, które powstały na skutek silnych wiatrów.
Firma została potem finansowo uratowana, ale tym razem dmucha na zimne i odkąd w Kalifornii rozpoczął się kolejny „wildfire season”, czyli pora, w której dochodzi do największej liczby pożarów, zarząd PG&E pilnie śledzi prognozy pogody. Kiedy tylko pojawiła się w nich zapowiedź silnego wiatru, spółka postanowiła działać z wyprzedzeniem i po prostu wyłączyła prąd. Kiedy wichura minęła, elektryczność została przywrócona.
Problem w tym, że kiedy prąd wyłączano, klienci nie zostali poinformowani, jak długo taki stan potrwa, ponieważ nikt tego nie wiedział. Wszystko zależało od tego, jak długo będzie wiał wiatr. Do tego PG&E, przywracając energię, zapowiedziała, że teraz będzie tak robić częściej.
– To przyszłość, na którą musimy być gotowi, biorąc pod uwagę to, przed jakim ryzykiem stoimy i w jakich warunkach musimy pracować – powiedział prezes PG&E Bill Johnson. Przy okazji spółka poinformowała, że celowo wprowadzony black out się „opłacił”, ponieważ w czasie wichury odnotowano ponad 50 uszkodzeń sieci. Gdyby w czasie awarii była ona pod napięciem, pożaru z pewnością nie dałoby się uniknąć.
Mimo to decyzja PG&E wywołała ogromne kontrowersje. Winić można głównie złą komunikację po stronie firmy. Wkrótce po zapowiedzi wyłączenia prądu padła jej strona internetowa, na którą zbyt wiele osób jednocześnie chciało wejść w poszukiwaniu informacji. Nie naprawiono jej przez kilka kolejnych dni. Z tego samego powodu praktycznie przestały funkcjonować centra telefoniczne spółki. Atmosferę nerwowości podsycały komunikaty producenta aut elektrycznych, firmy Tesla, która wszystkim posiadaczom tych pojazdów w Kalifornii wyświetlała na pulpitach komunikaty o potrzebie natychmiastowego naładowania baterii do pełna, gdyż za chwilę nie będzie prądu i nie wiadomo, kiedy znów będzie on dostępny.
W ten sposób globalna zmiana klimatu weszła w codzienne życie paru milionów ludzi żyjących w jednym z bardziej zamożnych miejsc na świecie. I to w sposób, którego nie da się zignorować. Pora sucha, w czasie której dodatkowo pojawiają się wichury, w okolicach listopada występowała w klimacie Kalifornii od dawna. W przeszłości właśnie w tym okresie roku zdarzało się tam najwięcej pożarów lasów. Ale dopiero od kilkunastu lat pożary te zrobiły się tak poważne, występujące w wielu miejscach jednocześnie i co najgorsze, praktycznie niemożliwe do ugaszenia. To efekt przede wszystkim znacznie większej niż poprzednio suszy, która powoduje, że wilgotność powietrza jest drastycznie mniejsza niż wcześniej.
Podobnym, otwierającym oczy na zmianę klimatu wydarzeniem w Europie było dokładnie rok temu wyschnięcie rzeki Ren, które sparaliżowało logistykę dostaw z umiejscowionych nad nią rafinerii. W efekcie mieliśmy także w Polsce znacznie wyższe, niż powinniśmy, ceny paliw.
W ostatnim miesiącu Międzynarodowy Fundusz Walutowy poinformował, że przy sporządzaniu raportów i analiz dotyczących poszczególnych państw będzie uwzględniać ryzyka związane ze zmianą klimatu (na przykład koszty odejścia od energetyki opartej na węglu). W tym samym czasie jedna z niemieckich firm energetycznych zaczęła budowę nowych farm wiatrowych bez wsparcia ze strony państwa, twierdząc, że rentowność produkcji prądu z wiatru jest już tak duża, że nie trzeba jej wspierać subsydiami.