Polski Ład to dzielna próba zwiększenia progresywności systemu podatkowego, jego obecny kształt jest karykaturalny – mówi DGP ekonomista Marcin Piątkowski.

Po zaprezentowaniu projektu budżetu na przyszły rok przez media przetoczyła się fala komentarzy, że polskie finanse publiczne są w złej kondycji, że już w 2023 r. budżet się nie zepnie, przed nami drożyzna i drastyczne cięcia. Podziela Pan te obawy?

Nie. Polska, pod względem fiskalnym, była i dalej jest dobrze przygotowana na kryzys. W 2020 r. rząd podjął dobre decyzje o wsparciu przedsiębiorstw i ratowaniu miejsc pracy. Potwierdzają to dane statystyczne – w ubiegłym roku byliśmy w unijnej czołówce, jeżeli chodzi o najmniejszy spadek PKB, a także prognozy na ten i przyszły rok – np. Komisja Europejska podniosła prognozy tegorocznego wzrostu z 4 do 4,8 proc. Pozostaniemy europejskim liderem wzrostu od 1989 roku. I szybko się to nie zmieni. Żaden kryzys finansów publicznych też nam nie grozi. Dług publiczny już teraz spada, nawet wg prognoz KE, która uwzględnia dług generowany przez Polski Fundusz Rozwoju czy Bank Gospodarstwa Krajowego. Już w tym roku spadnie do 57 proc. PKB, a w kolejnym do 55 proc. Polski dług jest na relatywnie niskim poziomie, bo w tym samym czasie średnia długu publicznego dla UE to grubo powyżej 90 proc. PKB. A dla strefy euro – ponad 100 proc.

W tym kontekście istotne jest też to, że jesteśmy przywiązani do zapisanego w konstytucji 60-proc. progu długu publicznego w stosunku do PKB. Jednak zapominamy o tym, że ustaliliśmy go w 1995 r. – jeszcze przed uchwaleniem konstytucji – a wtedy polski PKB na głowę był taki jak dziś w Sri Lance. Od tego czasu wzrósł trzykrotnie. Polska dziś mogłaby mieć dług znacząco wyższy w stosunku do PKB i zupełnie nic by się nie stało. Zawsze trzeba się martwić o finanse publiczne, ale nie można zapominać, że są one środkiem do celu, a nie celem samym w sobie. Są po to, by ludziom lepiej się żyło – rosły dochody i jakość życia – a nie odwrotnie.

W warunkach polskiej debaty to obrazoburcze tezy.

To może nie najlepiej świadczy o tej debacie (uśmiech). Mamy bowiem najniższe koszty finansowania długu w ponad 1000-letniej historii naszego kraju. Globalni i krajowi inwestorzy płacą polskiemu rządowi za posiadanie polskich obligacji, na których realnie tracą, bo rentowność obligacji jest niższa niż inflacja. Nigdy w całej naszej historii tak nie było. Zamiast więc bez sensu spłacać subsydiowany dług, trzeba wykorzystać te sprzyjające okoliczności do tego, żeby zainwestować w przyszłość Polski i w o wiele szybszym tempie zniwelować cywilizacyjną przepaść między Polską a Europą Zachodnią. Możemy zatem utrzymywać nasz dług poniżej 60 proc. PKB, ale – biorąc pod uwagę skalę wyzwań stojących przed Polską – nie ma sensu spłacać go jeszcze bardziej. Najlepszym jednak rozwiązaniem byłoby wyłączenie inwestycji publicznych z limitów długu. Dałoby to impuls rozwojowy gospodarce i jednocześnie wyszłoby naprzeciw apelom o przejrzystość finansów, bo nie trzeba byłoby już przerzucać części długów poza budżet.

Jednak – uwzględniając obecną sytuację polityczną – czy możemy spodziewać się pobłażliwości ze strony Komisji Europejskiej, gdybyśmy w 2023 r. ponownie chcieli przekroczyć 3-procentowy poziom deficytu finansów publicznych? Nie należy obawiać się procedury nadmiernego deficytu, z którą mieliśmy do czynienia podczas poprzedniego kryzysu?

Poczekajmy. Na razie wygląda na to, że w Unii zawieszenie wszystkich limitów fiskalnych w czasie pandemii, co uratowało europejską gospodarkę od załamania, podało w wątpliwość sens europejskich reguł. Doświadczenia kryzysu z lat 2008-2009, a także pandemia COVID-19 dowodzą, że Unia z nich już „wyrosła”. Większość państw UE praktycznie już nigdy nie będzie miała szans na zbicie poziomu długu do 60-proc. PKB. Mały sens ma również 3-proc. limit deficytu finansów publicznych. To poziom zupełnie arbitralny i abstrakcyjny, wymyślony przez doradcę ministra finansów Francji w latach 80., który sam potem przyznał, że nie oparł go na żadnych empirycznych badaniach. Pożądany poziom deficytu powinien zależeć od tego, co dzieje się w gospodarce, a nie od abstrakcyjnych reguł. MFW, BŚ, KE są zgodne, że państwa UE cały czas powinny fiskalnie wspomagać gospodarkę. W takiej sytuacji cięcie wydatków pod dyktando przestarzałych reguł byłoby ekonomicznym samobójstwem.

Skąd więc te katastroficzne wizje w polskiej debacie? Czy Polacy powinni szykować się na powtórkę z tego, z czym mieliśmy do czynienia, gdy SLD i PSL przejęły władzę po AWS i z powodu tzw. dziury Bauca nawet urlopy macierzyńskie skrócono do 16 tygodni, a bezrobocie przed wejściem do UE biło rekordy?

Takie katastroficzne hasła zawsze dobrze się sprzedają, nawet jeżeli są nieprawdziwe. Jeśli do przewidywanej katastrofy nie dochodzi, zawsze można termin jej realizacji przesunąć na kolejny rok. W ciągu ostatnich 30 lat wielokrotnie poważni politycy i ekonomiści wieszczyli armagedon. Tak było choćby przy wprowadzaniu 500 plus czy na początku pandemii, gdy twierdzono, że Polska zmarnowała 5 lat i nie jest przygotowana na kryzys i wsparcie gospodarki. Nic z tego się nie spełniło: mieliśmy największy deficyt budżetowy w historii i żadnej „drugiej Grecji” nie było. Odwrotnie, dzięki fiskalnemu wsparciu znaleźliśmy się wśród liderów pod względem PKB. Miało dojść do załamania złotego – nie doszło. Rentowności polskich obligacji miały wzrosnąć i znowu pudło – spadły do najniższego poziomu w historii. MFW w raporcie z początku roku potwierdził, że Polska była fiskalnie dobrze przygotowana na kryzys, podjęła w jego trakcie dobre decyzje gospodarcze i powinna dalej fiskalnie wspierać gospodarkę.

Mimo to nikt naszych „armagedonistów” – ekonomistów czerpiących przyjemność z przepowiadania katastrofy – nie rozliczył z tych błędnych prognoz. A błędne prognozy i katastroficzne narracje nie są nieszkodliwe – z ich powodu przedsiębiorcy hamują wzrost inwestycji, konsumenci ograniczają zakupy, a rząd, obawiając się ciągłej krytyki, że „zabraknie pieniędzy”, narzuca sobie ograniczenia w wielkości publicznych inwestycji – autostrady, koleje, metro, szkoły, przedszkola i żłobki, czy wreszcie naukę, innowacje i ochronę zdrowia, czyli główne źródła długoterminowego wzrostu. To te czynniki zdecydują o tym, czy Polska wyjdzie kiedyś z europejskiej drugiej ligi. Ich niedostateczne finansowanie sprawia, że wolniej się rozwijamy i zostawiamy ogromny dług niedoinwestowania przyszłym pokoleniom.

Mówienie, że wyższe inwestycje publiczne będą „zmarnowane” też są dalekie od prawdy, bo przekop Mierzei Wiślanej czy ostrołęckie „dwie wieże”, których całkowita wartość to mniej niż 0,2 proc. PKB, ma się tak do jakości inwestycji publicznych jak Getback do polskiego biznesu.

Nie powinniśmy więc spodziewać się drastycznych cięć np. dot. 500 plus? Ostatnio nawet premier Morawiecki kwestionował jego pozytywny wpływ na demografię. Współczynnik dzietności w Polsce w 2020 roku wyniósł 1,378. Tymczasem w 2014 r. GUS prognozował, że w 2020 r. średnio wyniesie on 1,316.

Moim zdaniem nie. 500 plus nie jest optymalne, ale w życiu nie ma idealnych rozwiązań. Od 89 r. żaden „idealny” pomysł nie miał szans na realizację, bo takie inicjatywy blokowały elity, patrzące z góry na tych, którym w życiu, z różnych powodów, gorzej się powiodło. Dopiero 500 plus – dzięki temu, że jest uniwersalne – miało szanse na wprowadzenie. Lepsze 500 plus w garści niż gruszki na wierzbie.

Mówi Pan o jakości życia – w tym kontekście gorącym tematem w naszym kraju jest obecnie inflacja. Jakie widzi Pan perspektywy w tej sprawie?

Podwyższona inflacja jest zupełnie naturalnym skutkiem wychodzenia z kryzysu i pandemii. Inflacja w USA, gdzie teraz mieszkam, jest taka sama jak w Polsce. Tutaj dominuje pogląd, że jest to zjawisko tymczasowe. Gdy podażowa strona gospodarki, łańcuchy dostaw zaczną wychodzić z kryzysu, to podaż wzrośnie i ceny spadną. Na razie cały czas to, że inflacja jest zjawiskiem czasowym, jest bazowym scenariuszem również dla Polski. NBP powinien jednak wspomagać narrację antyinflacyjną, tak, by Polacy oczekiwali spadku inflacji, bo w przeciwnym wypadku – gdy będą spodziewać się utrzymania jej wysokiego poziomu – stanie się to samospełniającą się przepowiednią.

Czy to oznacza, że zgadza się Pan z powszechnymi postulatami dot. podniesienia stóp procentowych?

Stopy procentowe są na najniższym poziomie w historii i na pewno jest miejsce na to, by je podwyższyć, również po to, by dać sygnał, że walka z inflacją cały czas jest kluczowym celem. Sam NBP jednak nie wystarczy: spadkowi inflacji służyłyby też działania rządu mające na celu zmniejszenie ograniczeń podażowych, likwidację wąskich gardeł, obniżenie regularyjnych barier wejścia na rynki czy nawet pragmatyczne interwencje na tych rynkach, gdzie ceny rosną najbardziej. Oprócz NBP, kluczową rolę powinien również pełnić UOKiK, który jak nigdy powienien zabiegać o wolne rynki, silną konkurencję i demonopolizację gospodarki, de iure i de facto.

Przejdźmy zatem do podatkowych propozycji Polskiego Ładu – jak je Pan ocenia?

Lepszy Polski Ład niż nic. Z punktu widzenia potrzeb jest to program daleki od ideału, ale to mimo wszystko dzielna próba zwiększenia progresywności naszego systemu podatkowego i przeniesienia części dochodów od najbogatszych Polaków do tych uboższych tak, żeby zarabiający kilka milionów prawnik w Warszawie nie płacił proporcjonalnie do swoich dochodów niższych podatków niż zarabiająca kilka tysięcy pielęgniarka w Wołominie. Taka sytuacja nie jest ekonomicznie, społecznie ani moralnie uzasadniona. Mam nadzieję, że rząd nie podda się presji biznesu i nie osłabi całego projektu, na co wskazują nowe propozycje zmian. Polski Ład jest też ważny z punktu widzenia zwiększenia podaży legalnej pracy ze strony najbiedniejszych, podniesienia poziomu zatrudnienia i podtrzymania pokryzysowej koniunktury w gospodarce.

Jednak propozycje te spotykają się z ogromną dezaprobatą…

Debata publiczna w Polsce jest zmonopolizowana przez interest kapitału, a nie interes społeczeństwa. Tymczasem obecny system podatkowy w naszym kraju jest karykaturalny, charakterystyczny dla Wschodu. Parafrazując premiera Tuska, mamy oligarchiczny, prawdziwie „ruski ład” w podatkach, który sprawia, że najbogatsi relatywnie do swoich dochodów płacą mniej niż najbiedniejsi.

W naszej debacie krytycy Polskiego Ładu bardzo często posługują się jednak nie przykładem oligarchów, tylko np. fryzjerki, która straci na Polskim Ładzie. Porozmawiajmy jednak o tym, co się Panu w tym programie nie podoba?

Martwi mnie to, że Polski Ład obniży dochody budżetowe. To zupełnie nieuzasadnione, zarówno z punktu widzenia potrzeb rozwojowych Polski, jak i wiarygodności naszych finansów publicznych. Zamiast obniżać dochody budżetowe, które osłabiają państwo i uszczuplają nasz potencjał, trzeba dochody stopniowo podwyższać, np. do poziomu Niemiec, które proporcjonalnie do PKB mają od nas dochody o 70 mld zł rocznie większe. Jak chcemy gonić Niemców, to nie dogonimy ich, jeśli będziemy inwestować jak w naszej ekstraklasie, a nie jak w Bundeslidze. Tanie państwo to słabe państwo.

Poza tym bardzo martwi mnie to, że wskutek Polskiego Ładu drastycznie spadną dochody samorządów, które są u nas głównym motorem inwestycji. Polska powinna podwoić inwestycje publiczne do 10 proc. PKB i rola samorządu jest tutaj kluczowa. Np. to, że w Warszawie buduje się jedną stację metra na kilka lat, podczas gdy np. w Pekinie kilka stacji w rok, jest kompletnie nieuzasadnione. Nie ma żadnego powodu, by Polski rząd nie wspierał np. Warszawy w budowie metra czy Krakowa, Poznania albo Gdańska w budowie szybkich tramwajów i wszystkich innych miast w podwojeniu swoich inwestycji. Stać na nas to i pieniędzy nie zabraknie.

Oprócz powodów politycznych i to, mimo że lider partii rządzącej jest posłem z Warszawy.

To prawda, ale z ekonomicznego punktu widzenia to idealny przykład „strzelania sobie w stopę”. Warszawa – patrząc globalnie – jest prowincją. Nie zyska statusu gospodarczego centrum Europy Środkowo-Wschodniej, jeżeli nie zainwestuje w siebie. Zamiast 35 km metra powinna mieć 350 km. Z tego puntu widzenia Polski Ład jest nietrafiony. Trzeba zmienić założenia programu albo, w ramach rekompensaty, zwiększyć udział samorządów w dochodach z innych podatków albo zwiększyć transfery państwa na samorządowe inwestycje.

Chciałabym też zapytać o wyzwania, które stoją przed Polską. Dużo uwagi poświęca Pan potrzebie imigracji.

Mamy ponad 2 mln cudzoziemców, którzy czasowo przebywają w naszym kraju. Najważniejsze jest to, by zatrzymać ich u nas na dłużej. I jednoczeście przyciągąć innych, najlepiej ludzi młodych, inteligentnych i przedsiębiorczych, którzy przyniosą polskiemu społeczeństwu i gospodarce najwięcej korzyści. Optymalnym sposobem na to jest zapraszanie ich na nasze uczelnie. Na świecie takich kandydatów nie zabraknie – do końca stulecia światowa populacja ma wzrosnąć o co najmniej 2 mld osób. Zdecydowana większość z nich urodzi się w krajach znacząco biedniejszych od Polski. Mało kto w naszym kraju zdaje sobie sprawę z tego, że należymy do 15-proc. najbogatszej części globalnej populacji. Rzucone przeze mnie hasło „50 milionów Polaków w 2050 roku” jest dość ambitne, ale jak nam wyjdzie trochę mniej, to nic się nie stanie. Bez mądrej imigracji staniemy się starzy, zanim staniemy się bogaci i nigdy Zachodu nie dogonimy.

Można jednak spotkać się z opiniami, że napływ imigrantów powoduje, że pensje Polaków wolniej rosną, wskutek czego ciągle utrzymujemy się w unijnym ogonie, jeśli chodzi o zarobki.

Literatura ekonomiczna w tej sprawie zaprzecza, by napływ imigrantów obniżał pensje, nawet nisko wykwalifikowanych grup (a gdyby nawet pojawiały się taki przypadki, to państwo może utracone dochody zrekompensować). Imigranci pracują tam, gdzie Polacy pracować nie chcą. Dzięki temu polskie przedsiębiorstwa mogą się rozwijać. Poza tym pracują na nasze emerytury – ZUS w ciągu ostatnich lat zarejestrował kilkaset tysięcy imigrantów, którzy płacą składki. Imigranci zakładają też nowe firmy, rozwijają handel, są bardziej innowacyjni i rzutcy. Tylko tacy ludzie opuszczają swoje kraje i emigrują w nieznane.

Jak zatem widzi Pan przyszłość polskiej gospodarki?

Od dawna patrzę na Polskę z optymizmem, nawet ukułem powiedzenie o trwającym polskim złotym wieku. Nigdy w całej naszej tysiącletniej historii nie żyło nam się lepiej niż teraz i nigdy dystans między nami a Europą Zachodnią nie był mniejszy.

Mimo często ekscentrycznej debaty, która mnoży scenariusze kryzysów, ja twierdzę, że Polska jest takim ”Lewandowskim” wzrostu gospodarczego. Od 30 lat jesteśmy liderem wzrostu w Europie, a od 25 – na świecie wśród krajów o podobnym poziomie rozwoju. I tak jak Lewandowski nie zacznie nagle grać na poziomie „Znicza Pruszków”, tak polska gospodarka nie zacznie nagle zwalniać i cofać się. Cały czas mamy jedną z najbardziej konkurencyjnych gospodarek na świecie i co najmniej do końca tej dekady będziemy szybko doganiać Zachód.

By to nasze doganianie nie zakończyło się jednak po 2030 r., już teraz musimy dyskutować o tym jak inwestować w długoterminowe źródła wzrostu, co w ciągu kolejnego pokolenia pozwoli nam dogonić najbogatszych w Europie.

W tym celu powinniśmy kierować się strategią rozwoju „5i”: instytucje, inwestycje, innowacje, imigracja i inkluzywność. W ramach inwestycji, trzeba podwoić wydatki nie tylko na twardą infrastrukturę, ale też na edukację, naukę, badania i rozwój oraz na zieloną gospodarkę i czyste powietrze. A także inwestować w inkluzywność polskiego społeczeństwa, czyli w to, by każdy Polak, bez względu na majątek i dochody swoich rodziców, miał szanse na rozwój. Pytanie, czy jak ktoś rodzi się dziś w Krośnie, Koszalinie czy Koninie, to ma takie same szanse na rozwój jak ten, kto urodził się w Krakowie czy Warszawie? Moim zdaniem odpowiedź brzmi: „Nie” i to jest problem dla Polski.



Jednak w Polsce nie ma zgody co do tego, czy mamy wysoki czy umiarkowany poziom nierówności. Jak również co do tego, czy w ogóle należy je zwalczać...

Współczynnik Giniego bazuje na sondażu wśród gospodarstw domowych. Najbiedniejsi nie biorą jednak udziału w tym badaniu, a najbogatsi ukrywają swoje dochody. Mnie bliska jest perspektywa przyjęta w badaniach Pawła Bukowskiego i Filipa Novokmeta, współpracowników Thomasa Piketty’ego. Po raz pierwszy w Polsce mieli oni dostęp do zanonimizowanych danych PIT-owskich, które uzupełniły dane z sondaży, szczególnie dla najbogatszych. Na ich podstawie obliczyli, że udział najbogatszego 1 proc. Polaków w dochodzie narodowym wynosi już prawie 15 proc. i jest praktycznie tak wysoki jak w czasach oligarchicznej II RP. To powinno nas bardzo martwić. Nie możemy doprowadzić do sytuacji, w której odtworzymy oligarchiczny system, który w przeszłości przez całą naszą historię hamował nasz rozwój i doprowadził do gospodarczego zacofania. Przeciwstawianie się ekonomicznej oligarchizacji, które jest samonapędzającym się procesem, jest fundamentalnym zadaniem rządu, zresztą nie tylko w Polsce.

Na świecie jest tylko 45 bogatych krajów, według definicji Banku Światowego. Praktycznie wszystkie są demokracjami i mają niskie bądź średnie poziomy nierówności dochodowych. Inkluzywność jest więc receptą na to, by stać się bogatym i takim pozostać. Dlatego trzeba równomiernie dzielić się dochodem, tak by stwarzać – co do zasady – równe szanse. Leży to również w strategicznym interesie elit. Lepiej jest wydłużyć stół niż kiedyś musieć uciekać z kraju, bo się inni zbuntują.

dr hab. Marcin Piątkowski, ekonomista pracujący w Waszyngtonie, prof. Akademii Leona Koźmińskiego, autor książki „Europejski lider wzrostu”, która zdobyła główną nagrodę w 2020 roku w konkursie Dziennika Gazety Prawnej, i została wybrana na najlepszą książkę z ekonomii w 2019 roku w konkursie Polskiej Akademii Nauk. Wcześniej wizytujący ekonomista m.in. na Uniwersytecie Harvarda i w London Business School.
ikona lupy />
nieznane