Jeszcze kilka tygodni temu wydawało się, że Hillary Clinton uzyska prezydencką nominację Partii Demokratycznej praktycznie bez walki. Teraz już tak nie jest. Lewicowy senator Bernie Sanders przyciąga na wiecach tłumy wyborców rozczarowanych niespełnionymi obietnicami Baracka Obamy.
Była pierwsza dama pozostaje faworytką, ale w sondażach na mocne drugie miejsce wybił się niezależny, bardzo lewicowy senator Bernie Sanders. A entuzjazm, jaki towarzyszy mu na wiecach, powoduje, że w Ameryce pojawiają się już rozważania, czy może zagrozić Clinton.
W skali całego kraju przewaga Clinton wciąż jest duża. Wśród ankietowanych deklarujących się jako zwolennicy demokratów w każdym badaniu dostaje ona ponad 50 proc. głosów, podczas gdy Sanders w najlepszym wypadku przekracza 20 proc. Ale na początku roku Clinton regularnie przekraczała 60 proc., a Sanders uzyskiwał wynik w granicach 5 proc. Poza tym w Iowa i New Hampshire – w stanach, gdzie odbywają się pierwsze prawybory, zwykle mocno determinujące dalszy ich przebieg – różnica ta wynosi już tylko kilkanaście punktów. I wyraźnie widać, że poparcie dla Sandersa jest w trendzie wzrostowym.
To widać także na wiecach – w ostatnią sobotę na spotkanie z nim w Phoenix w Arizonie przyszło 11 tys. osób, co jest jak dotychczas najlepszym wynikiem ze wszystkich pretendentów do prezydentury z obu partii, a trzeba pamiętać, że Arizona jest stanem tradycyjnie głosującym na republikanów. Na dodatek reakcje zgromadzonych były bez porównania bardziej żywiołowe niż podczas wieców Clinton. Co szczególnie nie dziwi, bo to on jest dziś postrzegany jako polityk, który najprędzej może urzeczywistnić niespełnione oczekiwania związane z prezydenturą Baracka Obamy.
73-letni Sanders – potomek polskich Żydów i senator ze stanu Vermont – w centrum swojego programu stawia walkę z nierównościami w dochodach i ograniczenie wpływów sektora finansowego. – Dziś sześć największych instytucji finansowych w tym kraju ma aktywa warte 10 bln dol., co sanowi 60 proc. PKB Stanów Zjednoczonych. Po tym, jak je uratowaliśmy przed bankructwem, bo były zbyt duże, by upaść, większość z nich jest jeszcze większa niż przedtem – przekonywał na wiecu w Vermont.
Sanders zapowiada m.in. podniesienie podatków dla najlepiej zarabiających, rozszerzenie rządowych programów opieki zdrowotnej, podniesienie płacy minimalnej w kraju do 15 dolarów za godzinę i bezpłatną naukę we wszystkich koledżach, której koszt byłby sfinansowany z podatku od transakcji giełdowych. Trudno się dziwić, że takie hasła trafiają do licznej grupy osób, których dochody – mimo że gospodarka się rozwija – od kilku lat stoją w miejscu, albo do wyborców rozczarowanych tym, że Barack Obama nie zrealizował zmian, jakie zapowiadał – w szczególności właśnie w kwestii regulacji rynków finansowych. – Kluczowym błędem administracji Obamy było to, że faktyczne rozwiązał oddolny ruch, dzięki któremu został wybrany – przekonywał Sanders w rozmowie z Bloombergiem.
Taki oddolny ruch sympatyków Partii Demokratycznej teraz znacznie chętniej poparłby Sandersa niż Hillary Clinton. To jednak nie wystarczy do zwycięstwa. Do tego potrzebne są przede wszystkim pieniądze na kampanię, a te znacznie łatwiej będzie zbierać Clinton jako kandydatce partyjnego establishmentu. Poza tym Sanders musiałby skuteczniej powalczyć o głosy wszelkich mniejszości, które obecnie gremialnie popierają byłą pierwszą damę. Na dodatek ma jeszcze jedną potencjalną słabość. Jeśli w powszechnej świadomości wyborców przylgnie do niego łatka „socjalista” – co jest bardzo prawdopodobne, biorąc pod uwagę, że jego poglądy takie właśnie są – niezwykle trudno będzie się od niej uwolnić. To słowo ma w Ameryce inne, znacznie gorsze, konotacje niż w Europie.