Przebieg kampanii kandydata Koalicji Obywatelskiej i zgłaszane przez niego postulaty pozwalają sądzić, że Platforma Obywatelska po latach doszła do oczywistego wniosku: Polska nie kończy się na rogatkach Warszawy. Pytanie tylko, czy do odrobienia tej lekcji wybrała najwłaściwszego kandydata.
Gdzieś na początku roku, gdy decydowało się, kto zostanie szefem ugrupowania, w PO zaczęto przyznawać, że wskutek syndromu odklejenia zaniedbano sprawy w terenie. – Tam są miliony wyborców, którzy przesądzali o naszych sukcesach w latach 2007 i 2011 oraz wygranej Bronisława Komorowskiego. Ale przestali nas popierać, bo nas tam nie ma – przyznał Tomasz Siemoniak w styczniowym wywiadzie dla DGP. Ostatecznie szefem partii został Borys Budka, ale on również wskazywał, że „teraz realnym wyzwaniem jest powrót PO na wieś”, gdzie w najlepszych czasach partia zdobywała nawet 30 proc. głosów.
Odbudowa struktur i wbicie się klinem w postulaty socjalne, którymi PiS zaskarbił sobie wdzięczność Polski małomiasteczkowej, to projekt na lata, w dodatku niegwarantujący sukcesu.
Z analiz Jarosława Flisa wynika, że w II turze wyborów w 2010 r. (Komorowski – Kaczyński) Platformie w średnich i mniejszych gminach udało się uzbierać 5,2 mln głosów, a PiS – 5,6 mln. Pięć lat później (Komorowski – Duda) proporcje zmieniły się na 4,7 mln dla PO i 6 mln dla PiS.
PO szybko ten problem zdiagnozowała. Już w 2016 r. jej ówczesny lider Grzegorz Schetyna wypowiedział słynne zdanie, że „wybory wygrywa się w Końskich, a nie w Wilanowie”. Wcielanie tej dewizy w życie wyszło co najwyżej średnio, co pokazały ostatnie wybory samorządowe, do europarlamentu oraz do Sejmu (w mniejszym stopniu do izby wyższej, gdzie jednak zadziałał pakt senacki opozycji). Tegoroczne wybory prezydenckie to dla Platformy ostatni dzwonek na wybudzenie się z wielkomiejskiego letargu.
Zadanie nie jest proste, bo tu paradygmat, do którego dziś wielu pretendentów się odwołuje, ustanowił Andrzej Duda. A nawet jeśli nie ustanowił, to przynajmniej jest z nim kojarzony. To on jest przedstawiany przez PiS jako prezydent, który jako pierwszy objechał wszystkie powiaty w Polsce. Taktykę tę stosowano na potrzeby poprzednich elekcji i jeszcze na długo przed oficjalnym rozpoczęciem kampanii prezydenckiej. Już w listopadzie 2019 r. Ludwik Dorn na portalu Wyborcza.pl określił Dudę mianem prezydenta powiatokrążcy. „Urzędujący prezydent pracowicie odwiedza jeden powiat po drugim. Do końca kampanii zaliczy wszystkie. Żeby go pokonać, opozycja będzie musiała pozyskać choć część głosów Polski powiatowej” – pisał polityk, określany niegdyś mianem trzeciego bliźniaka w PiS.
Platforma postanowiła w jakimś zakresie wykorzystać ten paradygmat na potrzeby krótkiej, choć intensywnej kampanii Trzaskowskiego. Od początku jednak było jasne, że wielkomiejski kandydat, chwalący się znajomością języków i kontaktami za granicą, nie będzie do końca wiarygodny w roli trybuna ludowego, upominającego się o interesy uciśnionej prowincji. Zwłaszcza że to PiS pierwszy zagospodarował to pole. Z tego względu nawet nie udawano, że Trzaskowski nie jest wielkomiejski.
Najważniejsze przemówienia wygłaszał na wiecach organizowanych w dużych miastach, a kampanię zakończył na pl. Zamkowym w Warszawie (jego główny rywal w Starym Sączu). Ale jednocześnie starano się ukazać Trzaskowskiego także jako politycznego everymana, który rozumie problemy ludzi z mniejszych miejscowości. I do takich miejsc Trzaskowski codziennie zaglądał i przekonywał, że nie jest tak straszny, jak maluje go telewizja „publiczna”. To Polska powiatowa była trzonem jego kampanii, nie wielkie miasta. Trzaskowski nie unikał wizyt w antybastionach PO (w przeciwieństwie do ubiegającego się o reelekcję w 2015 r. Komorowskiego), ale równocześnie lawirował. Jednego dnia pisał pojednawczy list do sympatyków Dudy, drugiego zapowiadał, że będzie wypalał żelazem to, co zrobił PiS.
W legendowaniu Trzaskowskiego pomagały dwie kwestie. Pierwsza to fakt, że kandydat KO jest samorządowcem, co dało mu alibi do mówienia o sprawach lokalnych i nawiązywania kontaktów z wójtami i burmistrzami. Cieniem kładły się jednak niedotrzymane obietnice wyborcze dla Warszawy. Druga to okoliczności pandemiczne, które pozwoliły Trzaskowskiemu skoncentrować wystąpienia na „prawdziwych problemach zwykłych ludzi” (np. ochronie miejsc pracy), a nie elitarnych dyskusjach o uchodźcach, wejściu do strefy euro czy posyłaniu dzieci do pierwszej komunii świętej.
W końcu sam program Trzaskowskiego – w całości pokazany dopiero na dwa dni przed ciszą wyborczą – mocno nawiązuje do problemów Polski lokalnej. Symboliczny stał się tu postulat „inwestycji za rogiem” (co najmniej 30 mln zł na miasto powiatowe) w kontrze do wielkich projektów typu Centralny Port Komunikacyjny. Tyle że PiS szybko przebił tę ofertę, obwieszczając wart 6 mld zł Fundusz Inwestycji Samorządowych dla każdej gminy i powiatu. Znów więc jest o krok przed Platformą, która jednak tym razem – być może po raz ostatni w historii – ma szansę dowieść, że może być czymś więcej niż intelektualnie wyjałowioną totalną opozycją.