Premier Boris Johnson nie tylko szykuje się do rozwodu z Unią Europejską, ale też do przyspieszonych wyborów.
Brytyjczycy prawdopodobnie będą musieli udać się do urn przed terminem z dwóch powodów. Po pierwsze: po ubiegłotygodniowych wyborach uzupełniających większość partii Borisa Johnsona w Izbie Gmin zmalała do jednego głosu. Po drugie: wcześniejsze wybory mogą zostać wymuszone przez przeciwników europejskiej polityki nowego szefa rządu.
Posłowie ci – jak były prokurator generalny Dominic Grieve oraz były kanclerz Philip Hammond – mogliby bowiem porozumieć się z opozycyjną Partią Pracy i doprowadzić do uchwalenia wotum nieufności dla obecnego gabinetu. W idealnym scenariuszu w ciągu 14 dni udałoby się wówczas wyłonić nowego premiera, który powstrzymałby brexit. Gdyby to się jednak nie udało, Johnson nie miałby innego wyjścia, jak rozpisać nowe wybory.
Miałby to być manewr ostatniej szansy zabezpieczający kraj przed wyjściem z Unii Europejskiej na twardo, czyli bez żadnej umowy tymczasowej. Boris Johnson deklaruje bowiem, że Londyn żegna się z Brukselą 31 października właśnie w taki sposób – „żadnych jeśli, żadnych ale” – o ile strona europejska nie zgodzi się na zmianę zapisów uzgodnionych jeszcze przez byłą premier Theresę May. Kalkulacje proeuropejskich torysów oparte są na założeniu, że gdy Izba Gmin dwukrotnie głosowała kwestię brexitu, wariant na twardo ani razu nie zdobył większości parlamentarnej.
Nie ma jednak pewności, że scenariusz buntowników się ziści. Trudno bowiem powiedzieć, czy aby na pewno „antytwardej” większości udałoby się zgodzić co do nowego premiera. Alternatywą są wcześniejsze wybory, ale to premier decyduje, kiedy do nich dojdzie. Johnson mógłby po prostu wyznaczyć listopadowy termin, już po wyjściu z Unii Europejskiej.
Lider Partii Pracy Jeremy Corbyn zaapelował wczoraj do parlamentarzystów, żeby zrobili wszystko, co w ich mocy, aby zatrzymać twardy brexit. Nie będzie to jednak proste, bowiem Izba Gmin ma teraz przerwę, która kończy się dopiero na początku września – kiedy do brexitu pozostanie mniej niż 60 dni. Skrócić wakacje może wyłącznie rząd – czego oczywiście nie ma zamiaru robić.
„To jest narodowy kryzys” – czytamy w odredakcyjnym komentarzu dziennika „The Guardian”. „Posłowie i przedstawiciele innych wybranych ciał muszą wrócić do pracy w sierpniu i powstrzymać Borisa Johnsona przed przeprowadzeniem brexitu bez porozumienia (…) Niech podpiszą petycje. Rozpoczną okupację izby, w której odbywają się posiedzenia. Brytania potrzebuje demokratycznej rewolty” – wzywa zespół redakcyjny gazety.
Tymczasem rząd nie zasypia gruszek w popiele i działa w trybie kampanii wyborczej. Premier Johnson de facto zrezygnował z pokryzysowej polityki oszczędności prowadzonej przez ostatnią dekadę przez jego poprzedników i od momentu objęcia rządów co chwila obiecuje nowe wydatki. Wczoraj przedstawił plan inwestycji w służbę zdrowia, która miałaby otrzymać 1,8 mld funtów (8,44 mld zł) na wydatki w 20 szpitalach rozsianych po całej Anglii. Johnson zapowiedział również dodatkowe środki na rozwój mniejszych miejscowości, szkoły, opiekę społeczną oraz infrastrukturę, w tym 39 mld funtów (182 mld zł) na rozwój kolei szybkiej prędkości na północy Anglii (m.in. linia łącząca Manchester i Leeds).
Do tego premier chciałby zostawić więcej pieniędzy w kieszeniach podatników i wprowadzić dodatkowe ulgi zarówno dla najlepiej, jak i najsłabiej zarabiających. Cały ten program wydatków ma dwa zadania: włączyć turbodopalacz brytyjskiej gospodarce, co przy okazji pozwoli osłonić przed negatywnymi skutkami rozwodu na twardo, oraz przekonać wyborców, że z brexitem wiążą się realne korzyści.
Przynajmniej część z tych działań Johnson ma szansę przeprowadzić, bowiem Theresa May zostawiła swojemu następcy finanse publiczne w niezłym stanie (a więc skarbiec Jej Królewskiej Mości może się dodatkowo zadłużyć); co więcej, wyjście z Unii Europejskiej zostawi w brytyjskiej kasie ok. 11 mld funtów ekstra (51 mld zł; suma abstrakcyjna z polskiego punktu widzenia, gdzie wydatki wynoszą prawie 420 mld zł, ale znikoma, jeśli idzie o brytyjski budżet opiewający na 808 mld funtów, czyli 3,79 bln zł).
Warto wspomnieć także, że w opublikowanym wczoraj sondażu po raz pierwszy znalazła się w Szkocji większość za niepodległością.