Problem polega nie tylko na tym, że wolontariuszowi wydaje się, że może pomóc. Często sądzi wręcz, że wie lepiej, czego potrzebuje lokalna społeczność.
Dziennik Gazeta Prawna
Jeżeli czułeś potrzebę niesienia pomocy, ale Twoje wybory życiowe nie pozwoliły Ci podjąć studiów medycznych, wciąż możesz jeszcze spełnić swoje marzenie, by móc leczyć tych, którzy najbardziej potrzebują pomocy – najbiedniejszych i zapomnianych”. To ogłoszenie jednej z wielu międzynarodowych – działających także w Polsce – firm, które oferują tzw. wolontariat medyczny. „Chciałbyś spróbować swych sił jako lekarz, ale za późno już na wybór studiów medycznych? To nie problem! Nawet pomimo braku doświadczenia medycznego możesz być cennym członkiem personelu w jednym ze szpitali w Ghanie”.
Można spróbować swoich sił m.in. na oddziale pediatrycznym, położniczym czy na chirurgii (nawet na ostrym dyżurze). „Nie musisz mieć medycznego wykształcenia, wystarczy otwarte serce dla tych, którzy potrzebują pomocy. Oferta jest dostępna także dla nastolatków” – zachęcają organizatorzy.

I ty możesz być lekarzem

Wyobraźmy sobie kobietę, która z biedy chce się poddać aborcji, a na sali operacyjnej (zabieg jest wykonywany bez narkozy) widzi trzech rozemocjonowanych nastolatków. Nie jest to sytuacja fikcyjna – opowiadania wolontariuszy na temat wyjazdów są publikowane przez wysyłające ich firmy. Ten konkretny przypadek wydarzył się w Nepalu.
Alicja Kosińska z projektu „Zanim Pomożesz”, realizowanego przez Fundację Go’n’Act, podkreśla, że pacjenci uważają wolontariuszy w kitlach za lekarzy, choć nie wszyscy nimi faktycznie są. Zdarza się, że odsuwa się profesjonalny personel od obowiązków, by wolontariusz – nie zawsze będący nawet studentem medycyny z Europy czy Ameryki – mógł wziąć udział w zabiegu. – Pacjenci są w pewnym sensie wprowadzani w błąd. Myślą, że znajdują się pod dobrą opieką zachodnich medyków, a w rzeczywistości te osoby często nie mają żadnej wiedzy medycznej – dodaje Alicja Kosińska.
Nie zawsze brak profesjonalizmu i nonszalancja pozostają bezkarne. W Ugandzie toczy się właśnie sprawa Amerykanki Renee Bach. Dwie matki oskarżyły ją o podawanie się za lekarza i doprowadzenie do śmierci ich dzieci. Kobieta, chociaż nie ma żadnego medycznego wykształcenia, przeprowadzała zabiegi w ramach działalności swojej organizacji Serving His Children. Nosiła lekarski fartuch i stetoskop. Jak wynika z postępowania, które toczy się przed sądem w Jinja, dziecięcych ofiar Renee Bach może być więcej.
„Udawanie lekarza to niedopuszczalne, narcystyczne zachowanie. Nieważne, kto tak postępuje: czarny czy biały, bogaty czy biedny, misjonarz czy anioł” – napisała w oświadczeniu organizacja Women’s Probono Initiative, która wspiera w sądzie matki zmarłych dzieci. Kontekst rasowy w oświadczeniu nie jest bez znaczenia. Sprawa Renee Bach, która do Ugandy przyjechała po raz pierwszy jako wolontariuszka w wieku 18 lat, na nowo rozbudziła dyskusje na temat kompleksu białego zbawcy.

Piekielnie dobre chęci

Według Pawła Cywińskiego, wykładowcy na Wydziale Geografii i Studiów Regionalnych UW, współtwórcy portali Post-turysta.pl i Uchodźcy.info, przejawem tego syndromu jest właśnie wolonturystyka – krótkoterminowe wyjazdy w celu naprawy świata. Zjawisko ma korzenie w kulturze anglosaskiej, m.in. w idei gap year, czyli roku przerwy między ukończeniem studiów i rozpoczęciem pracy, przeznaczonego na wojaże zagraniczne. Oferta wolontariatu jest szeroka – nie trzeba koniecznie brać udziału w zabiegach medycznych, można też uczyć dzieci angielskiego, budować szkoły lub ratować młode żółwie przed drapieżnymi ptakami. Pośrednik między wolontariuszem a placówką, do której trafia, jest firmą komercyjną. Za udział w programie pobiera opłatę.
– Osoba, która decyduje się na wyjazd, kupuje więc produkt. Im więcej jest klientów, tym większy zarobek. Mamy więc ofertę reklamową i obniżony próg wstępu: nie bada się kompetencji osób, które się zgłaszają – mówi Paweł Cywiński. Ten model biznesowy zaczął się bardzo szybko rozwijać 10–15 lat temu dzięki internetowi. – Znacznie zwiększyły się budżety reklamowe firm. Ich marketing jest emocjonalny. Z jednej strony pobudza naturalną chęć działania, z drugiej wzrusza, rozczula. Pokazuje, że jest problem i co najgorsze, przekonuje, że to my możemy mu zaradzić. A nie możemy – podkreśla Cywiński.
Terminu „wolonturysta” coraz częściej używa się właśnie po to, by zwrócić uwagę, że nie mamy do czynienia z działalnością charytatywną, lecz z sektorem przemysłu turystycznego. Dokładnie nie wiadomo, ile osób co roku decyduje się na „dobroczynny” wyjazd, ale eksperci szacują, że rocznie może to być ok. 10 mln ludzi z całego świata, z uwzględnieniem tych, którzy do pomocy (np. w sierocińcu) zostali zwerbowani już podczas podróży po jakimś kraju. Miejsca, do których się udają, to kraje globalnego Południa: Afryka Subsaharyjska, Azja Południowo-Wschodnia, Ameryka Środkowa i Południowa.
Z informacji zamieszczanych przez firmy wysyłające wolonturystów w świat wynika, że koszt tygodniowego pobytu zaczyna się na poziomie 100–150 dol. Oprócz tego trzeba zapłacić za dotarcie na miejsce, wizę, ubezpieczenie, szczepienia… Jak informuje jedna z organizacji – często wymagane jest też pokrycie kosztów materiałów medycznych w przypadku, gdy wolontariat realizowany jest w szpitalu lub klinice. Ten jest droższy niż np. pobyt w sierocińcu. Niesienie pomocy w niektórych miejscach kosztuje nawet ok. 1,5 tys. dol. za tydzień.
Jak opowiadają eksperci, problem polega nie tylko na tym, że wolontariuszowi wydaje się, że może pomóc. Często sądzi wręcz, że wie lepiej, czego potrzebuje lokalna społeczność. Uważa, że jest bardziej kompetentny, choć brakuje mu doświadczenia. Jednocześnie nie ma oporów, by demonstrować swoją pewność siebie – czasem nawet dyskredytując miejscowy personel albo lekceważąc lokalną kulturę i wartości. – Błędne jest także przekonanie, że skoro potrzeba wolontariuszy, to znaczy, że na miejscu brakuje specjalistów. Bywa, że np. nauczyciele są zwalniani właśnie dlatego, że przyjeżdżają wolontariusze – zaznacza Alicja Kosińska.
Przykłady z życia. Dziewczyna, która 12-latkom w szkole mówi, że nie muszą słuchać rodziców, bo najważniejsze jest, by podążały za swoimi marzeniami. Bo „sky is the limit”. Albo wolontariusze, którzy na lekcje z dziećmi przychodzą na kacu lub w ubraniu nierespektującym miejscowej kultury. – Jedna z wolontariuszek podważyła na oczach całej klasy autorytet nauczyciela, który uderzył ucznia rózgą. Ona poczuła się dobrze. Dzień później wyjechała. Sytuacja uczniów się nie zmieniła, natomiast pozycja nauczyciela została zakwestionowana, a to może mieć wpływ na ich dalszy stosunek do nauki – mówi Alicja Kosińska. Oczywiście nie apeluje o to, aby pozostawiać przemoc bez reakcji, ale zwraca uwagę, że w podobnej sytuacji należało porozmawiać z nauczycielem na osobności albo zgłosić go do lokalnej organizacji antyprzemocowej.
Kolejnym problemem są social media. Alicja Kosińska opowiada, że niektórzy wolontariusze, zamiast przerabiać z uczniami materiał szkolny, poświęcają więcej czasu na zabawę i relaksu – np. kiedy dzieci malowały, robili im zdjęcia, które potem publikowali na portalach społecznościowych. – To bardzo częste zachowania. Są skutkiem kierowanego do wolontariuszy komunikatu: cokolwiek zrobisz, to będzie dobre – mówi ekspertka Fundacji Go’n’Act. – Kompleks białego zbawcy ujawnia się w przekonaniu, że jesteśmy lepsi niż lokalna społeczność. Bardziej kompetentni do udzielenia pomocy, nawet jeśli nigdy wcześniej nie podejmowaliśmy tego rodzaju działań, a w naszym kraju nie bylibyśmy w ogóle do nich dopuszczeni – dodaje.
Taki przekaz trafia także do młodych osób w Polsce. – Firmy wysyłające wolontariuszy organizują spotkania w szkołach. Młody człowiek, podbudowany tanim, reklamowym coachingiem, wierzy, że wystarczy chcieć – komentuje Paweł Cywiński.

Sierocy biznes

Według powszechnego wyobrażenia w krajach globalnego Południa jest wiele biednych sierot, które należy wspierać. Organizacje pozarządowe twierdzą, że według badań i sprawozdań specjalistów duża część dzieci przebywających w sierocińcach ma przynajmniej jednego żyjącego rodzica. W Zimbabwe w domach instytucjonalnej opieki takich dzieci jest prawie 40 proc., na Sri Lance 92 proc., w Azerbejdżanie 70 proc. – Są domy dziecka, które powstały wyłącznie dlatego, że na sierotach się dobrze zarabia – mówi Magdalena Szymańska, prezes Fundacji Go’n’Act, koordynatorka kampanii „Podróże a prawa dziecka”.
Na przykład po zakończeniu wojny domowej w Nepalu organizacje pozarządowe zaczęły zajmować się dziećmi, które nie miały opieki. Domy dziecka funkcjonowały na wysokim poziomie, jeśli chodzi o jakość życia. – Szybko pojawili się ludzie, którzy na sierotach chcieli zarobić. Zaczęli jeździć do oddalonych wiosek, podawać się za pracowników zachodnich organizacji i przekonywać rodziców, by oddali dzieci pod opiekę instytucji, która da im wykształcenie. Na miejscu podrabiano papiery, by wynikało z nich, że dzieci nie mają rodziców – opisuje Magdalena Szymańska. To tzw. paper orphans, czyli papierowe sieroty. – Szacuje się, że w Nepalu 80 proc. działających placówek to fałszywe domy dziecka. Wolonturyści płacą grube pieniądze, by przez kilka tygodni tam pracować, zostawiają je tam także zwożeni zachodni turyści. To niesamowity biznes – dodaje.
Dlatego zaznacza, że przed wyjazdem na zagraniczny wolontariat warto zadać sobie kilka podstawowych pytań. Na przykład, czy do opieki nad dziećmi w polskim domu dziecka dopuszczono by kogoś bez udokumentowanego wykształcenia, szkoleń psychologicznych, zaświadczenia o niekaralności i nieznającego języka? Czy do nauczania w szkole dopuszczono by osobę, która spędzi z uczniami trzy tygodnie, a później wyjedzie, rozpłynie się we mgle? Brak stałej opieki i ciągła wymiana wolontariuszy, którzy nawiązują z dziećmi relacje na krótko, powoduje bowiem u tymczasowych podopiecznych wiele emocjonalnych problemów.
– Dzieci się przywiązują i znowu są opuszczane. Non stop przeżywają na nowo tę samą sytuację, co, jak zwracają uwagę psychologowie dziecięcy, w przyszłości uniemożliwia im nawiązywanie trwałych więzi. Niesie to więc konsekwencje na całe ich życie – zaznacza Alicja Kosińska.
Z badań organizacji ReThink Orphanages wynika, że ponad 57 proc. australijskich uniwersytetów reklamowało pobyty w sierocińcach, a 14 proc. szkół uczestniczyło w programach wolontariatu i wspierania zagranicznych instytucji. W zeszłym roku Australia uznała wykorzystywanie dzieci w biznesie sierocym za formę współczesnego niewolnictwa. W ślad za tym poszły zalecenia podnoszenia świadomości na temat wykorzystywania dzieci w sierocińcach i reformy finansowania oraz rejestrowania podmiotów zaangażowanych w tego rodzaju działania.

Cukierek za jeden uśmiech

Pod dom dziecka w Kambodży podjeżdża autokar. To jeden z punktów programu wycieczki turystycznej. Dzieci specjalnie dla gości ubierają się w tradycyjne stroje i odgrywają przedstawienie. Turyści fotografują je, przytulają. W zamian rozdają kupione po drodze kredki, długopisy, a do puszek wrzucają pieniądze. Przedstawienie dla kolejnych przybyszów odbywa się co wieczór. Dzieci nie mają dostatecznej opieki, warunków do nauki i zabawy, a czasem nawet nie dostają wystarczającej ilości jedzenia, bo na głodzie wzbudzają większe współczucie. Są też uczone, by rzucać się obcym na szyję, bo im więcej emocji, tym więcej pieniędzy dla właścicieli sierocińca.
– Wyobraźmy sobie, że do domu dziecka w Polsce codziennie przyjeżdża nowy autokar z turystami z Niemiec, którzy przywożą planszówki, a wychowankowie w zamian muszą się do ich uśmiechać i pozować do zdjęć – mówi Magdalena Szymańska. – Problem, który opiera się na kompleksie białego zbawcy, polega na tym, że mając do czynienia z dzieckiem z kraju globalnego Południa, dajemy sobie prawo do naruszania jego prywatności, nietykalności osobistej i godności – dodaje. – Wielu pytań sobie nie zadajemy, bo jesteśmy głęboko przekonani, że zdanie „lepiej zrobić coś niż nic” jest głęboko prawdziwe – przyznaje Paweł Cywiński.
W kraju globalnego Południa turysta nie musi nawet brać udziału w zorganizowanym wyjeździe do sierocińca. I tak prawdopodobnie spotka dziecko, które będzie chciało od niego dostać pieniądze. Co wtedy powinien zrobić? Eksperci twierdzą, że nie ma jednego dobrego rozwiązania. Warto jednak wiedzieć, że dawanie pieniędzy w zamian za okazywanie uczuć może się przyczyniać do krzywdy dziecka. – Uczymy je, że im bardziej się przytuli, tym więcej dostanie dolarów, że pójście do obcej osoby jest bezpieczne. Pozbawiamy je mechanizmów obronnych – tłumaczy Magdalena Szymańska. – Uczymy dzieci i ich opiekunów, że żebractwo jest sposobem na życie. Rodzicom bardziej opłaca się wysłać dziewięcioletnią dziewczynkę na ulicę zamiast do szkoły – dodaje.
W ten sposób zamyka się krąg biedy. Żebractwo dzieci jest przy tym często połączone z mechanizmami mafijnymi. Znane z filmu „Slumdog. Milioner z ulicy” okaleczanie dzieci, by wzbudzając litość, przynosiły więcej pieniędzy, nie jest fikcją.

Ludzie wspierają ludzi

Nie trzeba zresztą wyjeżdżać, żeby pomagać sierotom z Trzeciego Świata. Jedną z najbardziej skutecznych form zbierania funduszy dla takich dzieci jest adopcja na odległość. Fundacji Kasisi, która wspiera prowadzony przez siostry dominikanki sierociniec w Zambii, najwięcej – ponad 75 proc. – środków udaje się zgromadzić w projekcie „Adoptuj z sercem”. Na stronie organizacji widnieją zdjęcia z krótkim opisem akcji. „Na profilu każdego dziecka znajdziesz odpowiedni przycisk, który pozwoli Ci na dokonanie adopcji wybranego przez Ciebie dziecka” – czytamy na stronie. Wybór trochę jak w internetowym sklepie. Bo co właściwie oceniamy? Które dziecko smutniej patrzy? Którego historia budzi w nas większe emocje i współczucie? Czy pomysł, by publikować w sieci zdjęcia małoletnich z polskich placówek i ich historie nie wzbudziłby w nas sprzeciwu?
Organizacjom tym zarzuca się, że wykorzystują emocje i budują przywiązanie darczyńców do dzieci, bo to przekłada się na finansowe wsparcie. Czy można inaczej? Można. Są takie, które zmieniają swój model finansowania, np. działająca w Azji Południowo-Wschodniej organizacja Friends-International. Jest to jednak trudne w przypadku podmiotów, które zasilane są indywidualnymi wpłatami darczyńców.
Prezes fundacji Kasisi Mateusz Gasiński przekonuje, że jego pracownicy napisali historie dzieci w możliwie najbardziej ogólny sposób. – Czy musimy w ogóle pisać? Tak, bo prawie nikt nie wspiera zjawisk ani instytucji. Ludzie wspierają ludzi – tłumaczy. I zaznacza, że na jednej szali jest prawo dziecka do prywatności, a na drugiej – jego prawo do biologicznego przeżycia. Pieniądze przekazywane przez darczyńców nie trafiają na indywidualne konto sieroty tylko do wspólnej kasy. Mateusz Gasiński podkreśla, że dom dziecka w Kasisi ma prawa rodzicielskie lub czasowo je wykonuje w odniesieniu do wszystkich wychowanków (formalnie potwierdzają je sądy i właściwe ministerstwo), a publikowanie wizerunków dzieci odbywa się za zgodą placówki. – Dzieci też są świadome, w jakim celu przygotowujemy ich profile adopcyjne na stronie – zaznacza prezes fundacji.
Duża ich część to sieroty biologiczne lub społeczne: do ośrodka trafiają kilkulatki porzucone na ulicach, w sklepach, z rodzin, w których umiera matka, a ojciec nie jest w stanie poradzić sobie z opieką i wychowaniem. Inni nieletni są kierowani do placówki przez sąd po tym, jak padli ofiarą przestępstw.
– Gdy do naszego domu zgłasza się ktoś, kto mówi, że zdrowotnie, finansowo, logistycznie czy emocjonalnie nie jest w stanie poradzić sobie z opieką nad dzieckiem, naszym pierwszym krokiem jest zawsze ochrona istniejących rodzinnych więzi. Dlatego wspieramy zdalnie co najmniej kilkadziesiąt rodzin: przychodzą do nas regularnie po pieniądze, leki, jedzenie, płacimy za szkołę ich dzieciom, a gdy trzeba, udzielamy schronienia matkom z dziećmi w Kasisi – mówi Gasiński.
Paweł Cywiński z Wydziału Geografii i Studiów Regionalnych UW uważa, że w przedsięwzięciach takich jak adopcja na odległość można dopatrzeć się śladów kolonialnego myślenia, choć Polska nigdy nie zrealizowała swoich marzeń zamorskich posiadłościach. – Liga Morska i Kolonialna na chwilę przed wybuchem II wojny światowej była instytucją, na którą składali się obywatele. Składki płaciło milion Polaków. Mieliśmy więc do czynienia z gigantycznym ruchem społecznym – tłumaczy Cywiński. – Bardzo ważnym elementem myślenia kolonialnego jest konstruowanie wizerunku innego, obcego jako dzikiego, nieokiełznanego, leniwego. Taki opis służył imperiom, ułatwiał myślenie, że można tych ludzi najechać, wyzyskiwać i nieść kaganek oświaty – podkreśla ekspert. I dodaje, że jesteśmy tej kultury dziedzicami.
Dzieci specjalnie dla gości ubierają się w tradycyjne stroje i odgrywają przedstawienie. Turyści fotografują je, przytulają. W zamian rozdają kupione po drodze kredki, długopisy, a do puszek wrzucają pieniądze. – Wyobraźmy sobie, że do domu dziecka w Polsce codziennie przyjeżdża nowy autokar z turystami z Niemiec, którzy przywożą planszówki, a wychowankowie w zamian muszą się do ich uśmiechać i pozować do zdjęć – mówi Magdalena Szymańska

Trwa ładowanie wpisu