W 50. rocznicę lądowania na Księżycu wiele wskazuje na to, że wkrótce tam wrócimy. I to w pięknym stylu. Najwyższy czas.
Magazyn. Okładka. 19 lipca 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Do dostania się na Srebrny Glob jest tylu chętnych, że wkrótce może się tam zrobić niezły ruch – oczywiście jak na tak zimną i niegościnną skałę. Już teraz po powierzchni naszego satelity porusza się chiński łazik. W ciągu najbliższych kilku miesięcy dołączy do niego – jeśli wszystko pójdzie dobrze – robot z Indii. Amerykanie zaś zapowiedzieli powrót na Księżyc – i to już za parę lat, być może w 2024 r. Jeśli im się uda, to ubiegną Chińczyków, którzy od dawna planują załogową misję na Srebrny Glob, tyle że miała ona się odbyć w kolejnej dekadzie.
Skąd ta gorączka? „Historia eksploracji Księżyca przypomina zdobywanie Antarktydy. Na początku ubiegłego wieku trwał wyścig o to, kto pierwszy dotrze na biegun południowy, po czym przez 50 lat pies z kulawą nogą tam nie zajrzał. A potem zaczęliśmy budować na lodowym kontynencie bazy. Zupełnie jak w przypadku naszego satelity” – mówił David Parker odpowiedzialny za załogową i bezzałogową eksplorację kosmosu w Europejskiej Agencji Kosmicznej (ESA) w rozmowie z dziennikiem „The Guardian”.

Nie przesadzajmy z kosztami

Analogia z Antarktydą jest tym bardziej prawdziwa, że teraz też chodzi o budowę stałego przyczółku na Srebrnym Globie. Plan w maju ogłosiła amerykańska agencja kosmiczna (NASA). Nazywa się Artemis (Artemida) i zakłada trzy rzeczy: najpierw powrót człowieka na Księżyc, potem budowę miniaturowej stacji kosmicznej na orbicie wokół naszego satelity, a następnie postawienie na powierzchni Księżyca modułu będącego zalążkiem stałej bazy.
I chociaż fakt stałej obecności człowieka na Księżycu brzmi jak ziszczenie się najskrytszych marzeń fanów serialu „Kosmos 1999”, to jednak najciekawszym elementem Artemidy jest stacja kosmiczna na wokółksiężycowej orbicie, zwaną „Bramą” (Gateway). Astronauci będą z niej mogli sterować bezzałogowymi pojazdami, które przygotują grunt pod naszą obecność na Srebrnym Globie. Bo jedno się nie zmieniło od czasu lądowania misji Apollo 11 – wysyłanie człowieka w kosmos jest horrendalnie drogie, ale robota – już nie. Jeśli więc chcemy na stałe zagościć na Księżycu, to nie mamy innego wyjścia, niż częścią obowiązków obciążyć naszych mechanicznych przyjaciół.
Łącznie realizacja programu będzie wymagała prawie 40 lotów rakietowych, które przeprowadzą NASA (ze swoją nową, jeszcze niegotową rakietą o bardzo dużej nośności) do spółki z prywatnymi firmami, jak SpaceX Elona Muska czy Blue Origin Jeffa Bezosa. Termin realizacji: przed końcem tej dekady, przy czym człowiek miałby wrócić na Srebrny Glob już za pięć lat, w 2024 r.
Koszt? Nieoficjalnie mówi się o 6–8 mld dol. rocznie, czyli 48–64 mld dol. licząc od 2020 do 2028 r. (i nie wliczając właściwego budżetu agencji w wysokości ok. 20 mld dol. rocznie). NASA unika jednak podawania liczb, bo w przeszłości nie raz doświadczyła nagłego wyparowania poparcia dla swoich projektów po podaniu ich ostatecznej ceny. Dlatego ostatnio w wywiadzie dla telewizji CNN szef agencji Jim Bridenstine powiedział, że może to być nawet mniej niż 20 mld dol., bo część kosztów wezmą na siebie partnerzy z Europy i Japonii, a także prywatny biznes.

Prezydent rozumie

Realizacja programu zależy jednak od pozatechnicznego czynnika, jakim jest poparcie polityczne. Jeżeli po wysłaniu człowieka na Księżyc NASA nauczyła się jednej rzeczy – bez tego czynnika niemożliwa będzie realizacja ambitnych planów. Teraz wiatr nad Potomakiem zdaje się sprzyjać – program Artemida jest odpowiedzią na lutową deklarację wiceprezydenta Mike’a Pence’a, że Ameryka powinna powrócić na Księżyc (deklarację przyjęto z zaskoczeniem, bo obecna administracja nie wykazywała wielkiego zainteresowania przestrzenią kosmiczną).
Pojawiły się też spekulacje, że data lotu załogowego wybrana została nieprzypadkowo – wszak 2024 r. to koniec drugiej kadencji Donalda Trumpa. Z punktu widzenia agencji to bez znaczenia, bo wielu jej pracowników po odejściu atakowało zarówno ją samą, jak i polityków za to, że nie pozwalają na realizację ambitnych (czytaj: załogowych, nikt nie odmawia ambicji sondom na Jowisza czy Plutona) misji, marnując w ten sposób olbrzymi kapitał zgromadzony przez ponad poł wieku działalności. Jeśli to właśnie prezydencka próżność ma odkręcić kurek z finansowaniem, to dlaczego nie (przypomnijmy sobie minę lokatora Białego Domu, kiedy Andrzej Duda po raz pierwszy zaproponował budowę Fort Trump)?
W każdym razie 2024 r. to cel trudny do osiągnięcia, ale przy właściwym finansowaniu osiągalny, bo większość sprzętu potrzebna do jego realizacji jest na bardzo zaawansowanym etapie. Agencja musi się jednak cieszyć niezachwianym poparciem prezydenta oraz Kongresu (do którego należy ostatnie słowo, jeśli idzie o pieniądze). Tymczasem ani demokraci nie są zachwyceni sposobem, w jaki prezydent wydaje pieniądze, ani sam głównodowodzący nie za bardzo wie, czego chce, o czym świadczy chociażby tweet z początku czerwca: „Biorąc pod uwagę pieniądze, jakie wydajemy, NASA NIE powinna wracać na Księżyc – zrobiliśmy to 50 lat temu. Powinni skupić się na większych rzeczach, jak Mars (którego misja na Księżyc jest elementem)”.
„Prezydent chce, żebyśmy mówili o wyprawie na Marsa, co oczywiście jest naszym ostatecznym celem. Ale rozumie, że w drodze na Czerwoną Planetę musimy zahaczyć o Księżyc. Domaga się jednak mówienia o Marsie, bo rozumie, że to zadziała na wyobraźnię Amerykanów i świata” – tłumaczył szef NASA dziennikarzom „The New York Times”.
Nie można też zapominać o innym zagrożeniu, jakim jest zmiana warty w Białym Domu – każdy prezydent USA ma inny pomysł na to, jak wykorzystać zasoby agencji. George Bush junior chciał, by NASA wróciła na Księżyc. Ponieważ wymagało to poważnych nakładów, Barack Obama doszedł do wniosku, że trzeba obrać skromniejszy cel – wysłanie ludzi na asteroidę. Potem jednak zmienił zdanie i stwierdził, że jednak lepszym celem jest Mars. Teraz znów jest Księżyc – a co będzie po 2020 r.?

Milion razy dalej

Można jednak zapytać za prezydentem: dlaczego właściwie Księżyc? Najprostsza – ale też najlepsza – odpowiedź brzmi: bo jest najbliżej. Co w przypadku eksploracji kosmosu oznacza „znacznie, znacznie taniej”. Ponieważ Mars jest daleko, załogowy lot na niego kosztowałby olbrzymie pieniądze. Jak duże? Większość wyliczeń w tej dziedzinie jest pisana palcem na wodzie, ale NASA na zlecenie George’a Busha seniora dokonała wstępnego szacunku na przełomie lat 80. i 90. Koszt: pół biliona ówczesnych dolarów. Prezydenta ta liczba przeraziła i stała się gwoździem do trumny marsjańskich pomysłów.
Gdzieś tam jednak tliło się przeświadczenie, że agencja potrzebuje dalekosiężnego celu. Księżyc był już zdobyty, więc następny w kolejności był Mars. To myślenie jednak jest złudne, bo to, że gdzieś raz byliśmy, nie sprawia, że powrót tam będzie mniej ekscytujący – zarówno pod względem technicznym, jak i naukowym. To, co nas najbardziej interesuje, jeśli idzie o długofalowe rozwijanie eksploracji kosmosu, to próba pozyskania surowców na miejscu, przy czym najbardziej interesuje nas woda – dla astronautów do picia i potencjalnie, po oddzieleniu wodoru od tlenu, jako paliwo dla rakiet. Wiemy, że woda jest na Srebrnym Globie, ale trzeba teraz sprawdzić, ile zachodu wymaga dostanie się do niej. Co więcej, Księżyc to gigantyczny pojemnik z próbkami skalnymi – dokładniejsze studiowanie większej ilości jego skał to nieoceniony wgląd w przeszłość Układu Słonecznego. A wraz z wiedzą o historii naszego sąsiedztwa zwiększa się nasza wiedza na temat mechanizmów formowania się takich układów w ogóle. Bezcenne w poszukiwaniu podobnych procesów zachodzących właśnie teraz gdzieś w kosmosie.
Jest jeszcze jeden argument za tym, aby zadomowić się na Księżycu: gromadzenie doświadczenia, krok po kroku, aby być lepiej przygotowanym na wyzwania stojące przed dłuższymi wyprawami. Na razie nauczyliśmy się nieźle zarządzać pobytem na orbicie okołoziemskiej; wiemy o konsekwencjach przebywania w stanie nieważkości dla ludzkiego ciała oraz o tym, jak im przeciwdziałać. Stacja kosmiczna „wisi” jednak 400 km nad Ziemią. „Księżyc jest 400 tys. km od nas, to tysiąc razy dalej. Opanowanie wrogiego środowiska na taką odległość będzie wymagało pokonania wielu wyzwań technicznych. Dopiero po ich rozwiązaniu możemy zacząć patrzyć na Marsa, który jest 400 mln km stąd – milion razy dalej niż stacja kosmiczna. To będzie długi proces” – mówił „The Guardian” Parker z ESA.

22,5 tys. za dobę

Warto też zwrócić uwagę na zmianę, która zachodzi na naszych oczach. W dobie programu Apollo kosmos był domeną wyłącznie organizacji państwowych. Teraz stał się także domeną podmiotów prywatnych – a będzie jeszcze bardziej, ponieważ NASA zależy na stworzeniu czegoś, co sama nazywa „gospodarką niskiej orbity okołoziemskiej”.
W jej ramach SpaceX już przewozi rzeczy z Ziemi na orbitę okołoziemską, ale NASA chce otworzyć kosmos dla wielu innych przedsięwzięć, które dotychczas nie widziały się jako międzyplanetarne. Z tego względu na początku czerwca agencja ogłosiła, że ma zamiar udostępnić więcej przestrzeni ładunkowej w lotach na Międzynarodową Stację Kosmiczną (ISS) podmiotom prywatnym. Jeśli więc jakaś firma chciałaby wyprodukować na ISS wyjątkowe medaliki, a następnie sprowadzić je na ziemię, to jest teraz oficjalny cennik dla takich inicjatyw: 3 tys. dol. za każdy kilogram wywieziony na orbitę, a do tego 6 tys. dol. za kilogram przywieziony z powrotem.
Co więcej, NASA otwiera drogę dla prywatnych astronautów – konkretnie dla dwóch szczęśliwców rocznie, którzy będą w stanie wyłuskać 22,5 tys. dol. dziennie za pobyt na kilkudniowych turnusach na stacji. Agencja przychyla się również do tego, aby udostępnić jeden z punktów dokowania na stacji dla prywatnego operatora, który zacumowałby tam swój moduł. W wielkim skrócie mówiąc, miałby to być pierwszy gwiezdny hotel – tak się składa, że na taką okazję od dawna czeka Robert Bigelow.
Bigelow od dawna mami wizją hotelu w kosmosie; jego celem jest umieszczenie na orbicie czegoś większego niż ISS, a zarazem tańszego. Chce to osiągnąć, budując moduły, które będą nadmuchiwane. Biznesmen już udowodnił, że koncept ma sens – w 2016 r. do stacji kosmicznej zacumował nadmuchiwany moduł BEAM zbudowany przez firmę Bigelow Aerospace. Po udanym „nadmuchu” służy on do dzisiaj za dodatkową przestrzeń ładunkową. Bigelow chciałby jednak w 2021 r. wysłać na orbitę dwa moduły o długości 17 m każdy, które zapewniałaby przestrzeń dla 12 osób. To jednak nie Bigelow wysyłałby swoich gości do gwiezdnego hotelu, lecz Musk i Bezos na załogowych statkach opracowywanych przez obydwie firmy do przewozu astronautów na ISS.
W ten sposób agencja mówi: orbita okołoziemska to piaskownica dla prywaciarzy. My jesteśmy od poważniejszych rzeczy.
Zanim jednak zobaczymy prywatnych astronautów mieszkających na orbicie przez dłuższy czas, ludzi w kosmos zacznie wysyłać sir Richard Branson. Po wielu latach prac i jednej katastrofie jego firma Virgin Galactic jest gotowa oferować klientom krótki lot suborbitalny na wysokość, na której klienci doświadczą nieważkości. W lutym tego roku statek należący do firmy wzbił się na wysokość nieco ponad 80 km i oprócz dwóch pilotów miał na pokładzie pasażera. W odróżnieniu od Bigelowa, który kosmiczne wakacje chce sprzedawać za ok. 50 mln dol., Branson za krótki lot chce sobie liczyć ok. ćwierć miliona.
Pół wieku od lądowania człowieka na Księżycu nie postawiliśmy stopy w żadnym nowym, ekscytującym miejscu, ale szykujemy się do powrotu. I to w wielkim stylu.