Naprawdę to, co zrobił w Brukseli, to jest tak – ja lubię lekkoatletykę – jakby skoczył dziewięć metrów w dal z plecakiem kamieni na plecach. Zrobił coś, co wydawało się niemożliwe, a okazało się możliwe” – usłyszał premier Mateusz Morawiecki od Jarosława Kaczyńskiego na konwencji programowej Zjednoczonej Prawicy w Katowicach. Jednym brukselskim szczytem Morawiecki chyba wywalczył sobie premierostwo na następną kadencję.
Dla Kaczyńskiego wojna o to, aby szefem Komisji Europejskiej nie był holenderski socjalista Frans Timmermans, była wojną o wszystko. Można to uznać za myślenie magiczne, bo jakakolwiek Komisja zdominowana przez chadecję, socjalistów i liberałów nie pokocha polskiej prawicy. A Niemka jako kandydatka marzeń wymaga od pisowskiej propagandy piruetów.
Ale i dla prezesa, i dla jego wyborców polityk z Holandii stał się personifikacją tego, co najbardziej wrogie. Kaczyński szukał symbolicznego pokazania, że nie można bezkarnie atakować polskiego rządu. Z drugiej strony zwierzał się najbliższym z obaw, że przy Timmermansie na czele unijnej biurokracji część jego obozu będzie szukała nieustannej satysfakcji z potyczek z Unią. Teraz łatwiej o jakieś odprężenie.
Prezes dostał dowód, że szef jego rządu jest niezastąpiony w Brukseli. Znaczną część rozmów z europejskimi liderami prowadził sam, w cztery oczy. Trudno sobie wyobrazić w podobnej roli Beatę Szydło czy któregoś z polityków PiS. A w kolejnym roku takie sytuacje mogą się powtarzać. Choćby przy okazji nadciągających negocjacji w sprawie unijnego budżetu. A równocześnie premier zaimponował Kaczyńskiemu jako ktoś, kto „się postawił”. Kto nie wahał się piętnować Timmermansa, chwiejąc zasadą unijnych grzeczności. Prezes lubi nagradzać za ostrość języka.
Morawiecki dostał dar z nieba. Po wyborach europejskich na Nowogrodzkiej panowało znużenie jego osobą. Miano mu za złe kłopoty związane z jego biznesowymi „ogonami” (ze sławną działką na czele). Obawiano się kolejnych oskarżeń. Może nowych nagrań. Pojawiło się przekonanie, że PiS nie potrzebuje już tej twarzy zwróconej ku centrum. Że sam Kaczyński stał się najlepszym ambasadorem PiS, który nie musi się za nikim chować. Może prezes zaczął wierzyć, że mógłby sam po wyborach zostać premierem. A może zakon PC, złożony z politycznych weteranów, gotów był mu podsunąć kogoś innego.
Teraz do premiera przeciekają informacje, że lider uznaje go na powrót za jeden ze swoich najlepszych pomysłów. Rozmowy w Brukseli prowadził z taką determinacją, także aby to usłyszeć. Nie wystarczyło, że wcześniej, podczas dyskusji nad piątką Kaczyńskiego, wbrew własnej minister finansów szybko żyrował astronomiczne liczby budżetowych wydatków. Dopiero teraz zdał ogniową próbę.
Czy jest to wielki sukces tej ekipy? – Ursulę von der Leyen trzeba oceniać na tle Timmermansa – podkreśla ważny polityk PiS. To prawda, jest zwolenniczką federalnej Europy, krytykowała rządy PiS, ale to zwolenniczka współpracy z USA, krytyczna wobec zbliżenia z Rosją. Wraz z całą niemiecką chadecją nie będzie naciskać na zmniejszanie unijnego bud żetu tak mocno jak Holandia, którą reprezentował Timmermans. Niektórzy przypisują jej to, że tak jak jej mentor, jeden z liderów CDU Wolfgang Schäuble, należy do polityków niemieckich, którzy wobec Polski przejawiają pewną miękkość wynikłą z dziedzictwa II wojny światowej.
Oddzielną wartością była ścisła współpraca w ramach Grupy Wyszehradzkiej. Oczywiście ta rozgrywka pokazała zarazem, jak rządy „nowej Unii” wciąż niewiele mogą. Symboliczne, że żaden z jej przedstawicieli nie mógł liczyć na najważniejsze urzędy. Ale też chyba nie była to – jak głoszą spiskowe teorie – gra Angeli Merkel, która miałaby rękami premierów z Europy Wschodniej intronizować swoją rodaczkę. W każdym razie Polska może się powoływać na współudział w ułożeniu kart. Może to droga do ocieplenia relacji na linii rząd PiS – Europejska Partia Ludowa, w której dominują Niemcy.
Socjaliści mogą próbować wywrócić w Parlamencie Europejskim ten rysujący się układ. Timmermansa przedstawiają jako „męczennika demokracji”. Bronił jej w Polsce, a szefowie 27 państw pozwolili polskiemu premierowi go skutecznie atakować. Nie wiadomo, co wyniknie z głosowania, ale już ta pretensja pokazuje, że Morawiecki mógł trochę odczarować temat polskiej praworządności. Oczywiście gdyby panią von der Leyen udało się zablokować, temat wróci. Zresztą nie zgaśnie i tak – za silne są różnice między pisowskim rządem i europejskim establishmentem. Ale dla Kaczyńskiego samo skomplikowanie gry między polskimi władzami i głównymi graczami Unii jest już wartością.