Ustąpienie brytyjskiego szefa MSZ Borisa Johnsona w dniu otwarcia w Londynie szczytu poświęconego zbliżeniu tego regionu z UE to tylko jeden z niepokojących sygnałów dla krajów Południa
Chociaż wczoraj szefowie trzech rządów: Mateusz Morawiecki, Angela Merkel i Theresa May zadeklarowali silne poparcie dla europejskiej integracji Bałkanów Zachodnich, to niesmak związany z odejściem Johnsona pozostał. Ten były już minister spraw zagranicznych przedwczoraj trzasnął drzwiami Foreign Office na znak protestu wobec zbyt ugodowego, jego zdaniem, kursu brytyjskiego rządu w negocjacjach dotyczących brexitu. Johnson ustąpił dokładnie w momencie, w którym miał otwierać szczyt procesu berlińskiego poświęcony zbliżeniu Bałkanów Zachodnich do UE. Do Londynu zjechali przedstawiciele władz sześciu krajów regionu: Albanii, Bośni i Hercegowiny, Czarnogóry, Kosowa, Macedonii oraz Serbii. Johnson kazał długo na siebie czekać, aż w końcu dla wszystkich stało się jasne, że jednego z najważniejszych uczestników zabraknie. W spotkaniu brał również udział nasz minister spraw zagranicznych Jacek Czaputowicz, który miał mieć wspólną z Johnsonem konferencję prasową. W pojedynkę tłumaczył nieobecność swojego brytyjskiego odpowiednika, mówiąc, że bałkańscy „przyjaciele” rozumieją sytuację polityczną w Wielkiej Brytanii.
Można by powiedzieć, że nałożenie się spraw wewnętrznych w jednym państwie na bałkański szczyt to niefortunny zbieg okoliczności. Zwłaszcza że wczoraj premier May, gospodarz spotkania, robiła wszystko, by dać do zrozumienia, że jej kraj po wyjściu z UE pozostanie zaangażowany w regionie. Londyn m.in. zamierza przeznaczyć 10 mln funtów na doskonalenie umiejętności cyfrowych młodych ludzi. Środki te mają trafić do 4,5 tys. szkół w krajach bałkańskich. Wielka Brytania funduszem w wysokości 1 mln funtów chce też wspomóc poszukiwania i identyfikację wciąż zaginionych 12 tys. ofiar konfliktów w tym regionie z lat 90. Sam Johnson, zapowiadając szczyt, przekonywał, że pokaże on niesłabnące zainteresowanie Londynu Bałkanami Zachodnimi. Wyszło odwrotnie i nic nie było w stanie zatrzeć złego wrażenia. Tym bardziej że w ostatnim czasie takich sygnałów UE wysyłała więcej.
Nie dalej jak dwa tygodnie temu podczas pamiętnego posiedzenia, na którym Polska tłumaczyła się ze zmian w sądownictwie w ramach procedury art. 7, zablokowane zostało otwarcie rozmów negocjacyjnych z Macedonią i Albanią. Kraje członkowskie według relacji stoczyły o to ostrą walkę w trwającej 10 godzin debacie. Nie udało się jednak osiągnąć zakładanego wyniku rozmów i oba państwa bałkańskie będą musiały poczekać kolejny rok. Opóźnienie to wynik protestu Francji i Holandii przy wsparciu Danii. O ile jednak można się było spodziewać sprzeciwu Hagi, która od lat znana jest z niechęci do rozszerzania bloku, o tyle postawa Paryża zaskoczyła. Według relacji świadka tamtego posiedzenia to była gorzka lekcja dla Bałkanów. Po tym, jak Macedonia zrobiła historyczny krok, dogadując się z Grecją w trudnej dla obu krajów sprawie nazewnictwa macedońskiego państwa, UE powinna była pokazać wsparcie. Zamiast tego z Brukseli popłynął – w tych okolicznościach dość nadgorliwy – apel o poczynienie jeszcze większego postępu w reformach. Na to napierała Francja, której reprezentant na posiedzeniu ministrów do spraw europejskich – jak podaje źródło – wyrażał wątpliwości co do dotychczasowych osiągnięć. Paryż pozostał nieugięty, nawet gdy z emocjonalnym apelem wystąpił grecki minister. Ateny próbowały przekonywać, że brak postępu w negocjacjach akcesyjnych może zaprzepaścić dotychczasowy dorobek w krajach bałkańskich. To może być groźny sygnał dla regionu – alarmował już po posiedzeniu węgierski minister Szabolcs Takács. Natomiast szef dyplomacji Holandii Stef Blok podkreślał, że Haga czeka na raport Komisji Europejskiej w sprawie reform na Bałkanach Zachodnich, który jest zapowiadany na przyszły rok.
Na Bałkany otwarte jest NATO: dziś zaczyna negocjacje z Macedonią
Francusko-holenderska wolta źle wróży na przyszłość. Choć szef Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker wskazywał na 2025 r. jako możliwą datę integracji krajów bałkańskich z UE, to wkrótce może się okazać, że to zbyt ambitne założenie. Macedonia i Albania miały dołączyć do Serbii i Czarnogóry, które prowadzą już rozmowy negocjacyjne z UE. Opóźnienie decyzji o rozpoczęciu negocjacji ze Skopje i Tiraną sprawia, że co najmniej na rok obie stolice zachowają status krajów kandydujących. Bośnia i Hercegowina oraz Kosowo są wciąż potencjalnymi kandydatami.
Proces berliński, którego szczyt odbywa się w Londynie, to niemiecka inicjatywa zapoczątkowana w 2014 r. Gospodarzem kolejnego spotkania będzie Warszawa. Na agendzie brytyjskiego szczytu znalazły się współpraca w wymiarze ekonomicznym i politycznym oraz działania zapobiegające zagrożeniom takim jak terroryzm. Pod lupę Londyn chciał wziąć przede wszystkim problem niezażegnanego sporu pomiędzy Serbią a Kosowem. Zarzewiem jest kwestia specjalnego statusu czterech gmin w Kosowie zamieszkanych przez ludność serbską. W ocenie Belgradu Prisztina nie respektuje tego statusu. Mediatorem w sporze od lat jest Bruksela.
Londyńskie spotkanie to nie pierwszy przypadek, że bałkańskie problemy są spychane na bok przez inne sprawy. Zapowiadany jako powrót UE do regionu szczyt w Sofii zorganizowany w połowie maja przyćmiła kwestia amerykańskich ceł, które prezydent USA Donald Trump dzień przed szczytem nałożył na Wspólnotę. W tej sprawie udało się wówczas wypracować wspólne stanowisko, natomiast przełomu w tematyce bałkańskiej zabrakło.
Bardziej gotowe do otwarcia na Bałkany Zachodnie jest NATO. Od prawie dekady do organizacji należy Albania, w zeszłym roku do Sojuszu dołączyła Czarnogóra. Zgodnie z zapowiedzią sekretarza generalnego NATO Jensa Stoltenberga na rozpoczynającym się dzisiaj w Brukseli dwudniowym szczycie mają zostać otwarte rozmowy negocjacyjne z Macedonią.