Trwa to powoli, ale rzecz zmierza do udzielenia Polsce swoistej „nagany” za brak praworządności. Europoseł Jacek Saryusz-Wolski twierdzi, że nie ma już co podtrzymywać fikcji negocjacji z Komisją Europejską, lepiej doprowadzić do sprawdzenia. Decydować będzie nie Komisja, ale Rada, w której do ukarania nas potrzeba głosów czterech piątych państw. – Do końca maja były realne szanse na porozumienie – przyznaje wysoki urzędnik MSZ. Zarazem podkreśla, że nie da się przewidzieć ostatecznego wyniku.
– Czy znajdzie się sześć państw, które nie zechcą się przyłączyć do bloku potępiającego inny rząd za politykę wewnętrzną? Większość ich przedstawicieli dawno straciła rozeznanie w sporze i powtarza formułki o znaczeniu praworządności, ale i kompromisu. Na pewno pomogą Polsce zmiany ustaw sądowych dokonane po to, aby Komisję zadowolić.
Są one jednak kosmetyczne. Gdyby spełnić wszystkie punkty spisane przez Komisję, trzeba by wycofać się z tzw. reformy sądów. Pewne nadzieje PiS budował na rozbieżnościach w samej KE. Wiceprzewodniczący Frans Timmermans jest holenderskim politykiem, którego partia straciła na znaczeniu. Chciałby więc pozostać w Komisji na kolejną kadencję, a sprawa Polski była od dawna główną, jaką się zajmował. Przypisywano mu zamiar ciągnięcia jej „w nieskończoność” – aby wykazać się przed głównymi frakcjami w Parlamencie Europejskim. W tle majaczyły nawet plotki o zamiarze antagonizowania Polski, aby jej rękami zablokować przed wyborami budżet Unii. Holandia jest mu przeciwna, choć z dokładnie odwrotnych pozycji jak my – ma być zbyt hojny.
Z kolei Jean-Claude Juncker, szef Komisji, wraz z częścią komisarzy wypowiadał się bardziej miękko. Na tyle, że polskie środowiska opozycyjne zaczęły bombardować Brukselę apelami o nieodpuszczanie rządowi PiS. Ci brukselscy politycy potrzebują na gwałt sukcesu. A ponoszą porażki. Jest nią załamanie się otwartej polityki imigracyjnej, wojna handlowa z USA, wygrana eurosceptycznych populistów we Włoszech powiązana z groźbą zablokowania reformy strefy euro. W szerszym sensie jest nią kryzys projektu federalizacji Europy. Może więc dogadanie się z Polską przydałoby się, choćby jako sukces wizerunkowy.
Jednak liczenie na ustępliwość Junckera jest niewystarczające. Główne partie europejskie mają tu twardsze zdanie niż urzędnicy. Można w tym widzieć ideologiczne emocje – polski rząd jest nielubiany za wiele kwestii, często leżących w sferze polityki, nie praworządności. Choć nie pomaga, że PiS dążył do uzależnienia od siebie w rozmaity sposób wymiaru sprawiedliwości, a cofnął się jedynie nieznacznie. Wyrzucenie „na bruk” znacznej części Sądu Najwyższego słabo mieści się w wyobraźni zachodnich polityków.
Zmierzamy ku przesileniu. Może i dobrze, bo jak relacjonuje się w MSZ bezpłodne debaty o praworządności pochłaniały ponad miarę energię polskiej dyplomacji i utrudniały bliskie relacje w Unii. Jednak jeszcze gorzej będzie, jeśli Polska otrzyma naganę. – Nie czeka nas całkowita izolacja, ale na pewno zasadnicza trudność w dogadywaniu się z różnymi państwami – przewiduje polski dyplomata.
Czy ujawniła się jakaś immanentna słabość polskiej polityki zagranicznej? Z jednej strony w wielu innych kwestiach trudno mówić o poważniejszych błędach. Przy rozstrzyganiu o unijnym budżecie, polityce klimatycznej czy rynku ludzi i usług jesteśmy elementem szerszych koalicji, mówimy językiem interesów i bywamy słuchani. W sprawie dyrektywy gazowej, ważnej dla polskiego narodowego bezpieczeństwa, to Niemcy i Austria są w mniejszości. Temat imigracji pokazuje wahania największych państw z Francją na czele. Tu twarde stanowisko Polski, niedawno korzystne tylko na użytek polityki wewnętrznej, nie jest już dziś tak kontrowersyjne.
Zarazem można postawić fundamentalne pytanie, czy podejmując decyzje w polityce wewnętrznej, nie należało brać pod uwagę ich kontekstu międzynarodowego, przewidzieć, że Europa łatwo nie odpuści. Pomińmy już kwestię słuszności czy niesłuszności tych ustaw.
Decyzję podejmował Jarosław Kaczyński. Traktując ją jako czysto wewnętrzną. Polityk ten nie korzysta z burz mózgów, z ekip doradców, a opinie MSZ bierze pod uwagę w ostatniej kolejności. Niedawno w oparciu o dość przypadkowe przesłanki (chęć stworzenia przeciwwagi dla materiału TVN o polskich faszystach) zdecydował się przecież na ustawę o IPN, która – znów abstrahując od jej słuszności czy niesłuszności – wystawiła nas na niepożądaną konfrontację z Izraelem i z największym sojusznikiem – USA.
W przypadku reformy sądowej czy innych pomysłów (dekoncentracja mediów) jest to część pisowskiej rewolucji, której nie chciano z nikim negocjować. Co więcej, lider PiS miał prawo sądzić, że zajęta wewnętrznymi kłopotami Unia okaże się niezdolna do skutecznej reakcji. Nadal nie ma zresztą pewności, czy jest. W dyplomacji rzadko kiedy mamy do czynienia z konsekwencjami jednoznacznymi i nieodwołalnymi. Zwłaszcza w dzisiejszej, pełnej pozornych ruchów maskowanych nowomową.
Z tego punktu widzenia wizja Kaczyńskiego wyprowadzającego nas z Unii i wpychającego w objęcia Rosji to propaganda liberalnej opozycji. A jednak przykład ustawy o IPN pokazał, że decyzje podejmowane w archaiczny sposób, w gabinecie jednego człowieka, mogą być zdradliwe. Prezes PiS pozostawił próbę wybrnięcia z kłopotów z Unią premierowi Morawieckiemu. To z kancelarii premiera wypłynął impuls do majstrowania przy sądowych ustawach. Ale narzędzia okazały się niewystarczające. Czy to wielkie zagrożenie? Na pewno spory kłopot. Zwłaszcza jeśli przyjąć, a ja przyjmuję, że Kaczyński nie chce totalnego podważania obecnego ładu międzynarodowego, że widzi w nim więcej zalet niż wad. Może to więc okazja do zasadniczego namysłu nad naturą pisowskiej rewolucji?