Niektóre stworzenia są po prostu bez sensu, na przykład tukan. Drobny, czarny, leciutki; skąd ten gigantyczny dziób? Albo kangur: ogon jak pień dębu, jak oręż do walki ze słoniem, a przednie łapki tylko pro forma, w atrofii, rozpaczliwe. Świat jest pełen takich absurdów; człowiek by tylko pokazywał palcami i się gapił w zdumieniu. Ale jak tenże człowiek tylko uważniej zajrzy pod powierzchnię rzeczywistości, tam gdzie gnieżdżą się przyczyny wszelkich rzeczy i ich geneza, to okazuje się, że nie taki absurd absurdalny, jakim go malują. Bo przecież i ten dziób, i te łapki to efekt wielowiekowego działania Darwinowych Praw, w swojej bezlitosności zupełnie racjonalnych. Jeśli spojrzymy na to, z czym ewolucja musiała pracować, i na to, jakie się temu czemuś przytrafiły w świecie przygody, to mikrołapki nagle okażą się jedynym możliwym wynikiem całej tej tukanio-kangurzej ewolucyjnej hucpy.
ikona lupy />
Karolina Lewestam etyk, Boston University i Uniwersytet Warszawski / Dziennik Gazeta Prawna
Tak jest z wieloma rzeczami pozornie absurdalnymi. Na przykład z obecną falą antyestablishmentowego populizmu o wydźwięku narodowościowym, która się wyrodziła, niczym szaleńczy dziób na stonowanym ciele tukana, na nudnej tkance liberalnej i dostatniej Europy. Jak to jest możliwe, dziwują się ludzie, że w spokojnych społeczeństwach, opartych na stabilnych instytucjach, z jako takim wzrostem gospodarczym, gdzie nikt na ulicach nie umiera z głodu, nagle bezlitośnie atakowane są elity, sprawcy tego szczęścia? I jak to możliwe, że Europa, która jeszcze pamięta klęskę komunizmu, ba, w której żyją jeszcze ludzie pamiętający faszyzm i jego katastrofalne następstwa, tak chętnie dziś lgnie do idei narodu, chce bić obcego, wznosić nowe pomniki, a na granicach budować mur? I dlaczego ta choroba, połączenie rewolucjonizmu, antyelitaryzmu i ksenofobii przelewa się przez Atlantyk, gdzie przyjmuje postać pomarańczowowłosego Donalda Trumpa? Absurd, drodzy państwo, trzeba otwierać usta, dziwować się, palcami wytykać i nie dowierzać! Tak więc najczęściej reagują „oświeceniowe” media, bo przylgnięcie do „absurdalnego” nazewnictwa kanalizuje ich głęboką niechęć do tego zjawiska i pozwala na ulgę psychologicznego dystansu. Dopóki bowiem człek się dziwuje tukanowi, nie musi go brać na serio.
Ale najlepsi zoologowie z nas próbują zajrzeć pod powierzchnię i ten absurd odczarować. Ba, z prób prześledzenia ewolucji rozpleniającego się politycznego antyliberalizmu zrobił się w ostatnim roku swoisty przemysł medialny. Prześcigamy się w tłumaczeniach, dlaczego Orban rządzi na Węgrzech, w Polsce autorytarne zapędy z trudem hamuje PiS, Norbert Hofer nieomal wygrywa wybory prezydenckie w Austrii, na Słowacji głównym problemem politycznym stają się Cyganie, we Francji partie gimnastykują się, by zablokować Front Narodowy, a w Niemczech traci poparcie żelazna Merkel. Pomysły na genezę tego stanu rzeczy są, zasadniczo rzecz biorąc, dwa.
Pierwszy pomysł to kryzys wolności. Jego zwolennicy szukają przyczyn w deficycie partycypacyjnym właściwym dojrzałej liberalnej demokracji. Jako system instytucjonalny powstały w odpowiedzi na faszyzm, polityczny liberalizm jest nakierowany przede wszystkim na utrzymywanie wyborców w jakichś akceptowalnych ramach. Owszem, mówi liberał swoim obywatelom, możecie głosować, ale w granicach rozsądku. Jeśli tylko większość się zapędzi i zagłosuje wbrew następującej liście zasad X, Y i Z, trzeba będzie natychmiast coś z tym zrobić. Dlatego oto ustanawiamy całą rzeszę instytucji narodowych i ponadnarodowych, niezależne sądy i obserwatorów, które będą się przyglądać, czy aby ludziskom się we łbach nie pomieszało.
Zwolennicy szukania źródeł problemu w tym fakcie mówią tak: nic dziwnego, że ludzie czują znużenie. Mówimy im, że są wolni, że mają możliwość samostanowienia – a oni głęboko w sercu czują, że tak naprawdę nie mają na nic wpływu. Że ich wolne decyzje dotyczą kwestii wyłącznie kosmetycznych – podatek dwa procent w górę, większa dotacja dla muzeów, pięć kilometrów autostrad mniej. Ich prawdziwe instynkty tymczasem, instynkty, które stoją w sprzeczności z X, Y i Z, czyli na przykład globalizmem, otwartością europejską, prawami człowieka, kłębią się w głębi ich trzewi, nabrzmiewając jak nieleczony wrzód. Nic dziwnego, że kiedy pojawia się szansa, pójdą za tymi, którzy obiecają tenże wrzód przeciąć, grając na nosie demokratycznym „kontrolerom”. Francis Fukuyama twierdził, że demokracja liberalna jest systemem ostatecznym, po którym duch dziejów może już tylko spocząć na laurach, lecz nie przewidział, że kiedy zapada zmrok historii, w ludziach budzą się demony – i domagają się wyjścia na polityczną arenę. Bo polityka to nie tylko organizacja; polityka to również kanalizacja: musi skutecznie kanalizować faktyczne emocje i wolę obywateli, nawet jeśli te czasem nieco śmierdzą.
Pomysł drugi zaś to kryzys równości. Ten ma więcej zwolenników; to o tym głównie piszą publicyści. Od „Polityki” po „Gazetę Polską”, od the „New York Timesa” po „Guardiana” wszyscy zgadzają się: to neoliberalizm zgotował nam ten los, ekonomicznie wykluczając całe połacie społecznego krajobrazu i napełniając kiesy jednego procenta burżujów. Teoretyczna równość wobec prawa jest pusta, jeśli jedni mają środki, by ją egzekwować, a drudzy nie. Bo co z tego, że każdy może zerwać z drzewa owoc, jeśli tylko kilku ma drabinę? Liberalizm bez sprawiedliwości ekonomicznej jest więc dojmująco rozczarowujący.
Obiecywana przez system mobilność społeczna? No cóż, jeśli chodzi o mobilność, to ekonomiści Guglielmo Barone i Sauro Mocetti właśnie dowiedli, że florenckie rodziny bogaczy sprzed 600 lat to dziś wciąż najbogatsze florenckie rodziny; gdyby nie ustrojowe tsunami, w Polsce pewnie byłoby podobnie. Obiecywane „ściekanie” majątku w dół wzdłuż neo liberalnie zarządzanej społecznej drabiny? Thomas Piketty dowodzi, mniej lub bardziej dokładnie, że nagromadzony kapitał szybciej się namnaża, niż zdoła się uciułać kapitał dopiero ciułany. Być może więc bieda jest przeznaczeniem, a jeśli tak, to rzekomo realna perspektywa ekonomicznego awansu w państwach zachodnich jest jedynie mirażem, ułudą, propagandą. Być może gra nie jest sprawiedliwa, bo karty są znaczone. Być może są tacy, którzy w łapie trzymają całą ekonomiczną władzę i w ramach obecnego systemu nie można ich zmusić, by się podzielili. Być może jest to groźniejsze teraz, kiedy ekonomią nie zarządzamy lokalnie, a każde państwo próbuje tylko nie zagubić się w globalnym nurcie. Jak się więc nie buntować? Jak tu nie głosować na tych, co obiecują, że obalą ten system?
Należy zaznaczyć przy tym, że oba wyjaśnienia są w zasadzie komplementarne. O ile kryzys wolności wyjaśnia zwrot ku pewnemu stylowi polityki, czyli pociąg do autorytaryzmu, izolacjonizmu i ksenofobii, o tyle kryzys równości wyjaśnia, dlaczego wszyscy rosnący w siłę populiści mają lewicujący program ekonomiczny (włączając w to republikanina Trumpa, który kontrolą emigracji i patriotyzmem ekonomicznym chce poprawić los słabo wykształconego amerykańskiego pracownika). Dopiero oba te kryzysy wzięte razem stanowią jako takie wyjaśnienie politycznego ambarasu, w jakim się znaleźliśmy.
Ale nie jest to wyjaśnienie pełne. Nasz zachodni kryzys wolności jest kryzysem egzystencjalnie istotnym, ale ilościowo niewielkim, zwłaszcza jeśli porównać nas z krajami takimi jak Chiny czy Rosja. Nasz kryzys równości może się wydawać wyjątkowo dojmujący; jednak duże różnice między bogatymi a biednymi nie mogą nam przesłonić tego, że nasi zachodni biedni są o lata świetlne bogatsi niż biedni w takich na przykład Indiach. „Economist” informował jakiś czas temu, że wielu wyborców Trumpa to ludzie bogaci, systemowi wygrani; w Polsce na PiS głosowało wielu wykształconych ludzi i członków elity, bo nazwanie się „niepokornym” automatycznie nie wyklucza nikogo z dostępu do władzy i realnych możliwości. Gdzieś w meandrach ewolucyjnej magmy musi się kryć jeszcze jeden kryzys.
Czego więc brakuje? Nudy. Jorg Kustermans i Erik Ringmar w eseju „Modernity, Boredom and War” piszą, że zachodnie społeczeństwa wciąż żyją oświeceniowym ideałem postępu jako coraz stabilniejszego pokoju. Im stabilniejsze społeczeństwo, im silniejszy porządek instytucjonalny, tym częściej jego członkowie doświadczają swoistego „ennui” – znużenia, wyprania z emocji, nudy właśnie. Ta nuda to – twierdzą autorzy – fundamentalny nastrój liberalnych czasów; uczucie niedostępne powszechnie jeszcze kilka pokoleń temu. I to ta emocja, kiedy już na dobre osiądzie w duszy, będzie się domagała leczenia. Leczy się ją przez wzmożenie, a to się w nas budzi, kiedy zaoferują nam możliwość wojny: z Innym, z Obcym, z Uchodźcą, z Elitą, z Wall Street. Nuda, przeczucie niemożliwej do zniesienia i ostatecznej stabilności, jest dodatkowym głosem wewnętrznym społeczeństw wołających o silne, autorytarne, nieprzejednane, a więc ozdrowieńczo konfliktowe przywództwo.
I dlatego trzeba wziąć do kupy mnóstwo rzeczy, na przykład kryzys wolności, nierówności ekonomiczne i zachodnią polityczną nudę, żeby na dobre odczarować z absurdu ten dziób tukana, jakim jest zalewająca nas fala populizmu. Bo nie wiem, czy państwo wiedzą, ale ten dziób też się wykształcił nie z jednego, ale z całej masy powodów. Duży dziób lepiej chwyta owoce, przyciąga partnerów i pomaga się chłodzić. Jak Trump. Albo Kaczyński. Co? Może nie ma to sensu, ale gdyby miało, byłoby to całkiem zgrabne zakończenie.