Na żadnym innym kontynencie urzędujący prezydenci i premierzy nie umierają tak często jak w Afryce. W ciągu ostatnich dziesięciu lat żałoby narodowe z powodu śmierci przywódców ogłaszano na Czarnym Lądzie tuziny razy.

W maju rozeszły się pogłoski o kiepskim zdrowiu trzech kolejnych prezydentów.

W przypadku prezydenta Zimbabwe Roberta Mugabego nie powinno to nikogo dziwić. Liczy już 93 lata, z których prawie czterdzieści zeszło mu na rządzeniu Zimbabwe w roli premiera, a następnie prezydenta. Za rok zamierza znów ubiegać o reelekcję, a jego żona, Grace, odgraża się, że nawet jeśli jej mąż miałby nie dożyć wyborów, rządząca partia powinna wystawić do nich jego trupa, który i tak wyjdzie z nich zwycięsko.

Mugabe, choć przy okazji każdych kolejnych urodzin przechwala się swoją kondycją, w ostatnich latach bardzo podupadł na zdrowiu. Dwa lata temu potknął się na rozłożonym przed nim dywanie i omal nie upadł na oczach publiczności. Kiedyś znakomity mówca, dziś ledwie mamrocze, chodzi podtrzymywany przez świtę, coraz częściej zdarza mu się przysypiać podczas publicznych imprez.

W tym tygodniu plotki o prezydenckich drzemkach podczas obchodów Dnia Niepodległości Ghany czy Światowego Forum Gospodarczego w Durbanie stały się w Harare tak donośne, że sekretarz starego przywódcy George Charamba ogłosił, że Mugabe nie śpi, a jedynie mruży oczy, by je chronić przed ostrym światłem, które go oślepia. Na podobną przypadłość – podkreślił Charamba – cierpiał Nelson Mandela i nikt nie robił z tego skandalu.

Nazajutrz po wystąpieniu Charamby Mugabe już po raz drugi w tym roku poleciał do Singapuru na wizytę u tamtejszych lekarzy. Charamba zarzeka się, że chodzi o okulistów, ale krążące od lat w Zimbabwe plotki twierdzą, że Mugabe leczy się w Singapurze z choroby nowotworowej.

Kiedy Mugabe odlatywał do Azji, Muhammadu Buhari, prezydent Nigerii, kontynentalnego mocarstwa, po raz drugi udawał się z wizytą do lekarzy w Londynie. Rok temu odwiedził ich po raz pierwszy i tamta podróż nie wzbudziła w Nigerii kontrowersji. W styczniu wyjechał jednak ponownie i tym razem spędził w Wielkiej Brytanii prawie dwa miesiące. Nie ujawniono, na co się leczył, ale sam 74-letni Buhari przyznał, że nigdy nie czuł się tak chory i nigdy nie przetaczano mu krwi.

W maju wyjechał do Londynu po raz trzeci, a prawie 200-milionowa Nigeria zaczęła się znów zastanawiać, czy już po raz drugi nie wybrała sobie na prezydenta polityka zbyt starego i chorego. Poprzedni, Umaru Yar’Adua (2007-2010) też zapewniał, że czuje się świetnie, gdy w 2009 r. wyjeżdżał do Arabii Saudyjskiej na leczenie. Nie dożył końca pierwszej kadencji, a jego śmierć wywołała w kraju niebezpieczny kryzys polityczny.

Od 1999 r., gdy po dekadach wojskowych dyktatur w Nigerii przywrócono demokratyczne porządki, tamtejsze polityczne elity pilnowały, żeby władzę w kraju sprawowali na przemian przedstawiciele chrześcijańskiego Południa i muzułmańskiej Północy. Muzułmanin Yar’Adua objął władzę po chrześcijaninie Olusegunie Obasanjo, który rządził dwie prezydenckie kadencje (1999-2007). Po śmierci Yar’Aduy północne elity uważały, że mają prawo wstawić swojego przedstawiciela na prezydenta na resztę pierwszej i całą drugą kadencję.

Długo nie mogły się pogodzić z faktem, że pierwszą kadencję dokończył wiceprezydent z Południa Goodluck Jonathan, a w dodatku w 2011 r. wystartował i wygrał wybory prezydenckie. Północ czuła się oszukana, a Jonathana uważała za uzurpatora. W Nigerii obawiano się, że pretensje Północy mogą doprowadzić do nowych konfliktów między muzułmanami i chrześcijanami, które składają się na całą historię niepodległej od 1960 r. Nigerii i od początku stanowią największe zagrożenie dla jej istnienia.

Buhari, były wojskowy dyktator (1983-85) w 2015 r. pokonał w wyborach Jonathana i przywrócił rządy Północy. Ale zgodnie z tradycją na zastępcę wziął sobie południowca Yemiego Osinbajo. Północne elity znów boją się, że powtórzy się historia z Yar’aduą i znów stracą władzę poza kolejnością, a w Nigerii nie brakuje takich, którzy wieszczą, że w razie śmierci czy rezygnacji Buhariego zagrożeni północni przywódcy gotowi są podburzyć swoich ziomków dominujących w rządowym wojsku i dokonać przewrotu byle utrzymać władzę.

Szef sztabu gen. Tukur Buratai przestrzegł w tym tygodniu polityków przed mieszaniem się w sprawy wojska, a wojskowych w politykę. Ostrzeżenie przed groźbą zamachu wystosowała też brytyjska ambasada.

W maju na leczenie do Hiszpanii wyjechał też prezydent Angoli Jose Eduardo Dos Santos. Rządzi nawet o rok dłużej od Mugabego, ale w sierpniowych wyborach nie zamierza już ubiegać się o reelekcję. Zastąpi go minister obrony, 63-letni Joao Lourenco, który jest stuprocentowym faworytem sierpniowej elekcji.

Dos Santos, rówieśnik Buhariego, nie myśli jednak jeszcze o emeryturze i chce wpływać na politykę jako prezes rządzącej partii. Jeśli pozwoli mu na to zdrowie - opozycyjna partia UNITA twierdzi, że Dos Santos jest ciężko chory i nie dożyje wyborów, a prezydencka córka Isabel, najbogatsza kobieta Afryki i zarządczyni całej angolańskiej ropy naftowej (Angola jest największym w Afryce wydobywcą ropy) musiała dementować plotki, że jej ojciec doznał wylewu i umarł na obczyźnie.

Na żadnym kontynencie śmierć nie zbiera tak obfitego żniwa wśród panujących szefów państw, jak w Afryce. W Zambii umarło w ostatnich latach dwóch prezydentów - Levy Mwanawasa (2002-2008) doznał wylewu, a Michael Sata (2011-14) umarł do długiej chorobie. Dwóch prezydentów straciła też Gwinea-Bissau – Malam Bacai Sanha (2009-2012) ciężko chorował m.in. na cukrzycę, a jego poprzednik, wojskowy dyktator Joao Bernardo Vieira (1980-94 i 2005-9) został zabity w zamachu stanu.

Prawdziwie „czarnym rokiem” dla afrykańskich przywódców okazał się 2012, kiedy poza Sanhą umarli także prezydent Ghany John Atta-Mills, premier Etiopii Meles Zenawi i prezydent Malawi Bingu wa Mutharika. Rok wcześniej zabity na wojnie został libijski przywódca Muammar Kadafi, a w dwóch poprzednich latach poumierali prezydenci Nigerii, Gwinei i Gabonu.