Zaniedbane reformy, rachityczny wzrost gospodarczy, rosnąca góra długów, wyzwania na arenie międzynarodowej. Nowy prezydent będzie miał co robić
Bez względu na to, który z kandydatów zostanie nowym lokatorem Pałacu Elizejskiego, czeka go nie lada wyzwanie. Jaki ogrom pracy jest przed nową głową Republiki, niech świadczy to, że o konieczności poważnych reform nad Sekwaną pisano jeszcze przed objęciem władzy przez Nicolasa Sarkozy’ego w 2007 r., a także pięć lat później, w przededniu prezydentury Francois Hollande’a. Zmiany wprowadzone przez każdego z nich były jednak niewystarczające z punktu widzenia francuskich problemów. To dlatego analitycy firm Allianz i Euler Hermes w marcowym opracowaniu na temat wpływu wyborów na kondycję gospodarczą Francji nazwali lata 2006–2016 „straconą dekadą” – na wzór okresu stagnacji gospodarczej w Japonii.
Nowa głowa państwa będzie musiała zmierzyć się przede wszystkim z puchnącym długiem publicznym. Nad Sekwaną nie słyszano o czymś takim jak nadwyżka budżetowa od 43 lat, skutkiem czego zadłużenie państwa na koniec ub.r. wyniosło 2,16 bln euro – po 32 tys. na głowę każdego Francuza. Według OECD, klubu zrzeszającego zamożne państwa, dług w relacji do PKB już w przyszłym roku może przekroczyć magiczną barierę 100 proc. Wtedy Francja trafi do elitarnego grona krajów UE z trzycyfrową wartością tego wskaźnika, zrzeszającego: państwa po bailoutach (Hiszpania, Portugalia, Cypr i Grecja) oraz państwa z fatalnym stanem finansów publicznych (Włochy i Belgia).
To nie spodoba się inwestorom, którzy już teraz postrzegają Francję jako kraj notorycznie nieodpowiedzialny fiskalnie. W efekcie Paryż płaci za swoje długi więcej niż Berlin, z którym lubi się gospodarczo porównywać – różnica w oprocentowaniu 10-letnich obligacji między oboma krajami przez ostatnich kilka miesięcy wynosiła 0,5 pkt proc. (francuskie obligacje mają też niższy rating). Co więcej, im większa góra długów, tym większe ryzyko stanowi dla gospodarki. Na razie francuscy ministrowie finansów mogą się cieszyć z niskich stóp procentowych w strefie euro (znakomita większość francuskiego zadłużenia jest w tej walucie), ale gdyby te miały wzrosnąć, Paryż czekają niespodziewane wydatki. Już w tej chwili koszt obsługi zadłużenia wynosi ponad 40 mld euro rocznie. Jak astronomiczna to kwota, niech świadczy fakt, że to niewiele więcej, niż planowane na ten rok wpływy z VAT do polskiego budżetu.
Inwestorzy patrzą na Francję jako kraj notorycznie nieodpowiedzialny
Temat zadłużenia nie był eksponowany w kampanii wyborczej i nic w tym dziwnego, bo aby nie pożyczać, trzeba zmniejszyć potrzeby – co zazwyczaj oznacza cięcia w wydatkach publicznych, na co Francuzi zdają się być szczególnie przewrażliwieni. Tymczasem ich poziom wynosi nad Sekwaną aż 57 proc. PKB, co jest porównywalne tylko z Finlandią i jest znacznie wyższy niż w sąsiednich Niemczech (44 proc.). Finansowanie takich potrzeb wymaga masy pieniędzy, których rządowi nie zapewniają wpływy podatkowe – w związku z czym Paryż ciągle musi pożyczać.
To będzie największy dylemat nowego prezydenta – jak poprzycinać, ale tak, żeby nie zdusić wzrostu gospodarczego. Tym bardziej że od kilku lat francuska gospodarka rośnie w rachitycznym tempie poniżej średniej dla całej strefy euro (w ub.r. dynamika PKB wyniosła zaledwie 1,1 proc.). Zahamowanie wzrostu nieodpowiedzialnymi oszczędnościami byłoby szczególnie fatalne dla rynku pracy. Bezrobocie nad Sekwaną oscyluje wokół 10 proc. i – pomimo starań – nie udało się go zbić do poziomu sprzed wybuchu globalnego kryzysu finansowego. Szczególnie ciężko o pracę we Francji jest młodym – ponad jedna czwarta tej grupy nie może sobie znaleźć zajęcia, co także stawia Paryż w niekorzystnym świetle na tle innych europejskich partnerów.
Nie jest prawdą, że w Paryżu nie szuka się rozwiązań tych problemów. Odchodzący prezydent Francois Hollande miał na tym polu większe osiągnięcia niż jego poprzednik Nicolas Sarkozy. W ciągu ostatnich pięciu lat socjalista wprowadził m.in. ulgi podatkowe dla firm i najbiedniejszych gospodarstw domowych (tzw. pakt odpowiedzialności z 2013 r.), a w 2016 r. doprowadził do reformy prawa pracy, która uelastyczniła proces zatrudniania i zwalniania pracowników – i która wyprowadziła Francuzów na ulicę.
Chociaż reformy Hollande’a pomogły francuskiemu biznesowi, to wciąż nie były na tyle znaczące, żeby dać mu silne wsparcie. Efekt jest taki, że inwestycje prowadzone przez francuskie firmy dopiero w ub.r. osiągnęły poziom sprzed kryzysu finansowego. Biznes nad Sekwaną z różnych względów radzi sobie gorzej niż biznes nad Renem: jak podaje ubezpieczająca należności firma Euler Hermes, w ub.r. francuski eksport stracił 3 mld euro na wartości. W 2016 r. tylko 124 tys. francuskich firm sprzedawało swoje towary za granicą, w porównaniu do 300 tys. podmiotów z Niemiec.
Strukturalne reformy w kraju to jednak nie wszystko. Nowy lokator Pałacu Elizejskiego musi nauczyć Francuzów oszczędności w taki sposób, aby nie tylko nie zadławić gospodarki, ale też znaleźć pieniądze na nowe wyzwania, głównie w dziedzinie bezpieczeństwa.
Najważniejszym z nich jest zagrożenie terroryzmem, w tym monitoring osób podejrzanych o związki z organizacjami terrorystycznymi lub radykalizację. Jak podsumowują w niedawnym opracowaniu eksperci Francuskiego Instytutu Stosunków Międzynarodowych, na terenie Syrii i Iraku wciąż przebywa ok. 700 dorosłych Francuzów (i ok. 450 niepełnoletnich); 250 osób już wróciło. W ciągu najbliższych 5 lat 80 proc. skazanych za przestępstwa związane z terroryzmem osób wyjdzie na wolność. Co więcej, utworzona pod koniec 2015 r. rządowa baza danych osób podejrzanych o radykalizację liczy już 12–16 tys. pozycji. Objęcie monitoringiem tych wszystkich osób (oraz dalsza realizacja programów przeciwradykalizacyjnych) będzie wymagało dalszego zwiększenia nakładów na wymiar sprawiedliwości i służby specjalne.
Dodatkowych środków wymagają również siły zbrojne. Doktryna „strategicznej autonomii”, jaką Paryż kieruje się od końca lat 50. ub.w., kosztuje, a tymczasem budżet ministerstwa obrony nie rośnie w wystarczającym tempie. Francois Hollande trzykrotnie wysłał żołnierzy na misje zagraniczne: pierwszą była interwencja w Mali, drugą – w Republice Środkowoafrykańskiej. Wciąż trwa operacja antyterrorystyczna w krajach Sahelu, m.in. Czadzie. Paryż przeznacza na obronność prawie 1,8 proc. swojego PKB, czyli niewiele mniej, niż wynosi zobowiązanie sojuszników NATO.
Nowy lokator Pałacu Elizejskiego będzie musiał również zadbać o miejsce Francji w Unii Europejskiej, w tym jako równorzędnego członka „francusko-niemieckiego silnika”. Od czasu francuskiego „non” dla europejskiej konstytucji percepcja Republiki jako siły napędowej Wspólnoty osłabła, zwłaszcza biorąc pod uwagę marazm gospodarczy kraju i notoryczne łamanie reguł polityki fiskalnej. Paryż znajduje się w centrum każdej europejskiej debaty, niemniej jednak rzadko Pałac Elizejski przejmuje inicjatywę. Jak podsumował w niedawnym opracowaniu Vivien Pertusot: „Obecnie Francję i Niemcy trudno uznać za równorzędnych partnerów, biorąc pod uwagę asymetrię gospodarczą między oboma krajami, która jeszcze się pogłębiła na przestrzeni ostatniej dekady”.