Ale prawda jest, moim zdaniem, inna. Trumponomika jest pomysłem dość spójnym. Jako taka różni się fundamentalnie od gospodarczych pomysłów kilku poprzednich gospodarzy Białego Domu: Clintona, Obamy czy Bidena. A nawet i przedzielającego ich kadencje republikanina Busha juniora. Różnica polega na tym, że oni niczego nowego nie wymyślili, a raczej poruszali się w ramach tego samego neoliberalnego modelu zglobalizowanej gospodarki światowej z Ameryką próbującą odgrywać rolę hegemona. W ramach tego systemu otorbiała się także amerykańska i światowa plutokracja. System dobrze służył jej potrzebom, więc i działania żadnego ze wspomnianych prezydentów nie wywoływały tak wielkiego sprzeciwu. Spazmy pojawiły się dopiero wraz z wejściem na scenę postrzelonego miliardera z farbowaną blond czupryną.
Aby zrozumieć racje Trumpa, proponuję, byśmy wspólnie – niczym na akademickim seminarium – przeczytali na spokojnie jeden tekst. To opublikowana w listopadzie ub.r. praca ekonomisty Stephena Mirana „Przebudowa światowego handlu – instrukcja obsługi”. Mirana obserwować warto, bo został szefem zespołu doradców ekonomicznych Trumpa. Dla tego prezydenta pracował zresztą już wcześniej, będąc pod koniec jego pierwszej kadencji w zespole ówczesnego sekretarza skarbu Stevena Mnuchina.
„Instrukcja obsługi” jest rodzajem manifestu, który przejrzyście wyjaśnia podstawy trumponomiki. Punktem wyjścia jest przekonanie Mirana, że przyczyną fundamentalnej nierównowagi ekonomicznej, w której od kilku dekad tkwią Stany Zjednoczone jest zbyt silny dolar. To on nie pozwala gospodarce zbilansować się przy pomocy naturalnych mechanizmów stabilizacyjnych. Teoria ekonomiczna mówi przecież, że jak kraj ma nadwyżkę handlową, to znaczy, że za produkowane u siebie towary dostaje zapłatę w obcych walutach. Potem eksporterzy te zyski wymieniają na własny pieniądz (tak realizuje się ich zarobek), co pcha jego kurs w górę. To z kolei podraża krajową produkcję i eksport. W ten sposób kraje z nadwyżką tracą konkurencyjność, a ich eksport zostaje zahamowany. Również dlatego, że silna waluta, którą dysponują, sprawia, że teraz bardziej im się opłaca importować. W ten sposób nierównowaga handlowa się w końcu wygładza. I odwrotnie. Kraj, który dużo importuje, musi kupować obce waluty (za nie nabywa towary za granicą). W efekcie import stale drożeje. I w pewnym momencie rodzima wytwórczość znów staje się konkurencyjna. To napędza eksport. System równoważy się od drugiej strony.
Ale ten mechanizm – powiada Miran – nie działa w wypadku USA. Dlaczego? Bo USD jest rezerwową walutą świata. To znaczy, że multum transakcji handlowych odbywa się w dolarze, a na dodatek amerykańska waluta (oraz amerykańskie papiery dłużne) traktowana jest jako rodzaj zabezpieczenia na czarną godzinę. I tu jest pies pogrzebany. Bo status pieniądza rezerwowego zapewnia amerykańskiej walucie stały popyt niezależnie od bilansu handlowego. Dlatego opisane mechanizmy samoregulacyjne nie działają. Stany mogą mieć wielki deficyt handlowy (i mają go od 1982 r.), a i tak ich waluta jest mocna. Tak mocna, że produkowanie towarów w USA jest nieopłacalne, a import stanowi śmiesznie tani sposób na zapewnienie obywatelom większości potrzeb.
I to jest pułapka, która zabija gospodarkę Stanów. Jak z niej wyjść? O tym w kolejnej lekcji trumponomiki. ©Ⓟ