Rozpoczynające się dzisiaj trzydniowe wybory w Rosji nie będą żadnymi wyborami, bo takich w tym kraju nie ma od dekad. Co innego w nich jest ważne. Ich zwycięzca, znany nam już teraz, nie będzie już więcej autokratycznym przywódcą pozwalającym różnym grupom wpływu na harce, byle tylko nie podnosiły ręki na ojca narodu. Ich zwycięzca zostanie carem samodzierżcą.

Zdania cara samodzierżcy się nie podważa. Car nie przypatruje się rywalizacji wież Kremla, by od czasu od czasu interweniować albo utrzeć nosa komuś, kto za bardzo zapamiętał się we frakcyjnych walkach. Car nie znosi alternatyw, nawet udawanych lub niegroźnych. Dlatego za kratki trafiły dwie postacie, które taką alternatywę proponowały. Aleksiej Nawalny, który zresztą nie doczekał nawet dnia wyborów i zmarł w tajemniczych okolicznościach w kolonii karnej, i Igor Girkin vel Striełkow, który od 2014 r. wykonywał oczekiwane przez Kreml zadania na Donbasie, ale nie robił tego w imię Władimira Putina, ale w imię wyśnionej Rosji z filmów o dobrych carach z przeszłości.

Porównanie Nawalnego do Girkina jest obrazoburcze, ale przy wszystkich różnicach obu łączyło to, że walczyli w ramach systemu, lecz nie z nim. Girkin pisał, że Putin mógłby zbudować co najwyżej wielki Honduras, a nie wielką Rosję, i krytykował go za nadmierną miękkość wobec Zachodu. Ale przecież gdy tylko Kreml wezwał go do domu, wrócił z okupowanego Donbasu, zamiast kontynuować walkę z Ukraińcami jako samodzielny watażka i narażać się na odstrzelenie, jak wielu jego kolegów. Nawalny nie organizował partyzanckiego podziemia ani nie snuł planów obalenia władzy siłą. Zaczynał od wykorzystywania kruczków prawnych, by zdobywać oraz publikować dokumenty rosyjskich spółek państwowych. Gdy okazało się, że walka z korupcją jest nośna, pogrążył się w niej na dobre, odrzucając wcześniejsze flirty z narodowcami, i zaprzestał gadania głupot o „gryzoniach Gruzinach” i Krymie, który nie jest kanapką, żeby ją przekazywać z rąk do rąk.

Co więcej, walka z korupcją – o ile nie chodzi o oskarżanie cara – jest dla systemu korzystna. Bo łapownictwo przynosi korzyści beneficjentom, lecz osłabia państwo. Ale prawdziwa jest też teza odwrotna: walka z korupcją szkodzi łapówkarzom, ale struktury państwa wzmacnia. W polityce było podobnie. Nawalny wymyślił „inteligentne głosowanie”, system, zgodnie z którym w wyborach należy głosować na najsilniejszego kandydata spoza kremlowskiej Jednej Rosji. Mógł to być miłośnik Stalina z koncesjonowanej partii komunistycznej albo nacjonalistyczny przygłup marzący o zniszczeniu świata. Mógł to być nawet wielbiciel władz wystawiony jako sparingpartner. Jeśli nie był z Jednej Rosji i miał szansę wygryźć namaszczonego przez centrum rywala w regionach, w których oddane głosy przekładały się jakoś na końcowe wyniki, mógł liczyć na błogosławieństwo Nawalnego. Jego ludzie tłumaczyli, że chodzi o to, by pozbawić Kreml nimbu wszechwładzy. Ale w gruncie rzeczy udział w wyborach i głosowanie na komunistę zazwyczaj Kremlowi nie przeszkadzało. To tak, jakby w PRL wzywać do głosowania ze skreśleniami. Może i nie weszliby do Sejmu kandydaci z czołówki listy (zawsze wchodzili), ale ci spoza niej też przecież byli z Frontu Jedności Narodu.

Rosyjskich komunistów od Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego różni z grubsza to, że wciąż startują z teoretycznie konkurencyjnych list. Choć ewolucja putinizmu nie pozwala na wykluczenie, że i FJN się w końcu pojawi. Śmierć Nawalnego nic nie zmieniła w logice, którą posługują się jego zwolennicy. Julija Nawalna, wdowa po polityku, która zgłosiła ambicje przejęcia po nim sztandaru walki z Putinem, czerpie z tradycji „inteligentnego głosowania”, gdy wzywa, by iść na wybory i zagłosować na kogokolwiek poza Putinem, ale w ramach protestu zrobić to w niedzielę w samo południe. To właśnie takie propozycje sprawiają, że rosyjska opozycja jako całość jest dla Ukraińców w najlepszym razie pośmiewiskiem. I dlatego Ołena Zełenska, ukraińska first lady, wolała nie przyjechać na coroczne orędzie prezydenta Stanów Zjednoczonych Joego Bidena, niż pojawić się na jednym zdjęciu z posadzoną obok Nawalną.

Ten świat gry w granicach systemu się jednak skończył. W dzisiejszej Rosji nie ma miejsca ani na Nawalnego, ani na Girkina. Nawalny może popełnił błąd, wracając z Niemiec do Rosji po leczeniu, ale wiedział jedno: nie da się być liderem opozycji, jeśli przebywa się na emigracji. Nawet Swiatłana Cichanouska stopniowo traci wpływy w białoruskiej opozycji, a przecież ma legitymację w postaci wygranych zapewne wyborów w 2020 r.

A innych realnych liderów na horyzoncie nie widać. Michaił Chodorkowski i Garri Kasparow od lat przebywają na emigracji, zresztą pierwszy nie zdobędzie miłości Rosjan ze względu na oligarchiczną przeszłość, a drugi ze względu na kawiorowość i arogancję. Zwolennicy Nawalnego mieli rację, gdy szydzili z Kasparowa, że z apartamentu w Nowym Jorku łatwo jest krytykować za brak sukcesów tych, którzy w Rosji z narażeniem życia wciąż działają. Ilja Ponomariow organizujący w Polsce protoparlament przyszłej Rosji to raczej karykatura rewolucjonisty, choć on przynajmniej rozumie, że walka z Putinem poprzez synchronizowanie zegarków niewiele da.

Może ta inna, lepsza Rosja z marzeń Adama Michnika umarła razem z Borisem Jelcynem, a może dopiero z Nawalnym. Fakt jest taki, że już jej nie ma. Zamiast niej jest car samodzierżca, a los jego poddanych – i sąsiadów – będzie zależeć głównie od tego, jak długi żywot jest mu pisany. Ostatni tydzień spędziłem w Kijowie. Ukraińcy nie liczą już na oddolny bunt. Marzą co najwyżej o tym, by Putina usunął ktoś z jego otoczenia. Serwisy społecznościowe są zalane fantazjami o nowej tabakierce w nawiązaniu do przedmiotu, którym Nikołaj Zubow przyczynił się do zabicia cara Pawła I w 1801 r. Na razie jednak car ma się dobrze. A ponieważ nie jest już prezydentem autokratą, tylko samodzierżcą, nie będzie już w Rosji miejsca dla symboli alternatywy. Nawalny nie żyje. Girkin siedzi i zapewne liczy się z ryzykiem powtórzenia losu Nawalnego. Putin nie będzie już moderatorem i mediatorem, ale panem i władcą dla wszystkich organów państwa rosyjskiego. Czas frakcji się kończy – może już się skończył.

Dowodem jest zresztą lista wyborczych sparingpartnerów. Boris Nadieżdin miał udawać w tej kampanii umiarkowany sprzeciw wobec sposobów prowadzenia „specjalnej operacji wojskowej” przeciwko Ukrainie. Określanie zblatowanego od dekad z systemem Nadieżdina mianem „kandydata anty wojennego” jest obraźliwym dla realnie antywojennych działaczy nadużyciem, ale i tak został przez Kreml odstrzelony (metaforycznie) z wyścigu, bo zaczął wzbudzać zbyt duży entuzjazm ulicy, kojarzący się – blado, ale zawsze – z entuzjazmem poprzedzającym białoruskie protesty sprzed trzech i pół roku. Grigorij Jawlinski, weteran putinosceptycznej centroprawicy, grzecznie zrezygnował, gdy dano mu do zrozumienia, że to nie jest dobry czas na kandydowanie. Liberalnych, wielkomiejskich wyborców ma nęcić Władisław Dawankow z powstałej w kremlowskich pokojach partii Nowi Ludzie. Dawankow jest tak antywojenny, że aż został objęty zachodnimi sankcjami, bo popiera większość totalitaryzujących Rosję ustaw.

Nacjonalistów ma reprezentować Leonid Słucki, który odziedziczył partię po śmierci wodza Władimira Żyrinowskiego. Słucki próbuje wejść w buty nadwornego błazna, ale daleko mu do charyzmy poprzednika. Żeby nikt nie pomyślał – zwłaszcza na Kremlu – że może stanowić realną alternatywę, najgłośniej i najbardziej demonstracyjnie oklaskiwał prezydenta podczas jego niedawnego orędzia przed połączonymi izbami parlamentu. W nagrodę Słucki może zostać nagrodzony drugim miejscem w tej imitacji wyborów. Aby tak się stało, Kreml zachęcił rywalizującego o podobnego wyborcę Sprawiedliwą Rosję, by zrezygnowała z wystawiania własnego kandydata. Słucki zasługuje na nagrodę nie tylko za pajacowanie po międzynarodowych gremiach, ale chociażby za to, że zgodził się na start. W 2004 r. Żyrinowski wystawił w wyborach swojego ochroniarza Olega Małyszkina. Nikt lepiej nie podsumował, czym są wybory w putinowskiej Rosji, trzeba to Władimirowi Wolfowiczowi oddać.

Wreszcie komuniści. Partia, która ma integrować sieroty po Związku Radzieckim i osłaniać elity przed społecznym niezadowoleniem – bo budowane przez nie za kradzione ruble pałace nad Morzem Czarnym są okupione zamarzającymi zimą rurami, jeziorami błota na blokowiskach i podwyższanym wiekiem emerytalnym. Giennadij Ziuganow, lider wieczny niemal tak jak myśl Władimira Lenina, tym razem wycofał się na z góry upatrzone pozycje i wystawił do wyborów Nikołaja Charitonowa. To inny emeryt, ale tak bezbarwny, że nikt w Rosji nie pamięta nawet, że już kiedyś startował. W tych zresztą samych wyborach, w których o głosy walczył ochroniarz Żyrinowskiego.

W2007 r. ekrany rosyjskich kin podbijała komedia „Dień wyborow” (Dzień wyborów) w reżyserii Olega Fomina. Fabuła wcale niezłego filmu opowiada o oligarsze, który wysyła pracowników należącego do siebie radia, by zorganizowali niejakiemu Igorowi Caplinowi kampanię wyborczą w jednym z obwodów Powołża. Chodzi o nastraszenie urzędującego gubernatora, ale nie o zwycięstwo. Niestety, radiowcy tak świetnie odgrywają swoje role, że wygrywają Caplinowi wybory. W finale okazuje się, że oligarcha pomylił obwody, bo chciał wysłać podstawionego kandydata do obwodu saratowskiego, a wysłał do samarskiego. To były jeszcze czasy, w których w Rosji można było wyśmiewać proces wyborczy i nic poważnego za to nie groziło. Dzisiaj Kreml pilnuje, by takich bezeceństw nie było. Zamiast tego są finansowane słuszne filmy; jak ujawnili niedawno dziennikarze rosyjskiego „The Insider”, pod bieżącą kampanię powstał choćby serial „Słowo pacana” (Słowo ziomka), opowiadający o wojnie gangów w Tatarstanie w czasach upadku ZSRR.

W „Dniu wyborow” grali członkowie rockowej grupy Bi-2, która niedawno z pomocą prawników musiała stoczyć ciężki bój, by uniknąć deportacji z Tajlandii do Rosji, o co starał się rosyjski konsul, który wypatrzył, że znany z antyputinowskich poglądów zespół nie dopełnił papierkowych formalności przy jednym z koncertów dla diaspory. Epizodyczną rolę zagrał w nim nieżyjący już dysydent Władimir Kara-Murza, którego syn o tym samym imieniu i nazwisku odsiaduje wyrok 25 lat więzienia za rzekomą zdradę stanu. Zagrał też Siergiej Sznurow, frontman legendarnej grupy Leningrad. „S kozłami nie igraju, ja was nie wybiraju” (Z bydlakami się nie bawię, ja was nie wybieram) – śpiewał w filmie.

„Sznur” to równie koncesjonowany artysta buntownik, jak koncesjonowaną partią są komuniści, i zawsze świetnie wyczuwał, z czego akurat wolno się śmiać. Przykład? Po rosyjskim najeździe na Ukrainę napisał piosenkę, w której porównywał niechęć, z jaką zaczęli być traktowani Rosjanie na Zachodzie, do stosunku nazistów do Żydów. Piosenka o kandydujących bydlakach była jeszcze akceptowalna dla autorytarnego Putina z pierwszych kadencji. Za cara Władimira lepiej już jej nie nucić. ©Ⓟ

Zdania cara samodzierżcy się nie podważa. Car nie znosi alternatyw, nawet udawanych lub niegroźnych