Izraelska scena polityczna zawsze była rozdrobniona, ale obecna sytuacja jest niestandardowa. Nikt nie chce być w rządzie z Netanjahu, on sam też nie chce rządzić z konkretnymi osobami.

Z Michałem Wojnarowiczem rozmawia Estera Flieger
ikona lupy />
Michał Wojnarowicz analityk ds. Izraela i Palestyny w programie Bliski Wschód i Afryka w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych / Materiały prasowe
Izraelscy policjanci pałujący żałobników niosących trumnę z ciałem Szirin Abu Akleh, palestyńskiej dziennikarki Al-Dżaziry i obywatelki USA, która zginęła w maju najprawdopodobniej od izraelskiej kuli - to zdjęcie wstrząsnęło światową opinią publiczną. Co ten jeden kadr mówi o współczesnym Izraelu?
Izraelska policja sobie nie radzi, choć miała wiele razy do czynienia z podobnymi wydarzeniami. Reakcja służb była okrutna i pozbawiona sensu. Izrael utrzymuje, że została wymuszona - trumna powinna być transportowana karawanem, zaś w stronę policjantów leciały kamienie. Relacja drugiej strony jest inna. Mamy więc słowo przeciwko słowu. Ale wydaje się, że dużo rozsądniejsze ze strony policji byłoby powstrzymanie się od reakcji, zamiast doprowadzać do eskalacji. Nic nie powinno wówczas się stać. Tymczasem to, co zostaje w pamięci z tego dnia, to izraelscy mundurowi pałujący żałobników niosących trumnę z ciałem dziennikarki dużej stacji telewizyjnej i obywatelki Stanów Zjednoczonych. To potężny kryzys wizerunkowy, do którego doszło na życzenie Izraela. Choć nie pierwszy. Podobnych zdjęć w albumie z konfliktu izraelsko-palestyńskiego jest więcej.
Przykład?
Podczas drugiej intifady (trwała w latach 2000-2005 - red.) francuska ekipa telewizyjna uwieczniła śmierć Dżamala al-Durraha i jego syna Muhammada, którzy znaleźli się na linii wymiany ognia: są dwie wersje na temat tego, czyje kule ich zabiły. W styczniu tego roku, podczas kontroli na Zachodnim Brzegu, izraelskie służby zatrzymały starszego Palestyńczyka, Omara Abdalmadżida Asada, który wracał do domu po partyjce kart u znajomych. Mężczyzna został skuty, potem, przetrzymywany przez wiele godzin, zmarł. Również miał amerykańskie obywatelstwo. Sprawa nie zakończyła się dymisjami na wysokich stanowiskach, jak niektórzy mogliby to sobie wyobrażać. Izraelska armia oraz policja - jeśli wydarzenia tego rodzaju nie prowadzą do eskalacji - nie dokonują po nich rewolucyjnych rozliczeń w swoich szeregach. Niekoniecznie też tragedie tego rodzaju zmieniają bieg konfliktu.
Do którego - mówiąc brutalnie - świat się przyzwyczaił? Na jakim jest teraz etapie?
To jeden z najdłużej trwających konfliktów w historii świata po II wojnie światowej. Kiedyś miał o wiele większe znaczenie: była to sprawa najwyższej wagi politycznej i dyplomatycznej, element zimnej wojny, czynnik destabilizujący sytuację w regionie i na świecie. Z jednej strony bliskość kulturowa Izraela z Europą, a szerzej z Zachodem, sprawia, że są tam stali korespondenci światowych mediów - a to sprawia, że rozmawiamy właśnie o tym konflikcie, zamiast o tym, co dzieje się np. w Kaszmirze, Syrii lub Jemenie. Choć liczba ofiar wojen toczących się w dwóch ostatnich wymienionych państwach jest już dużo wyższa niż ta, którą pochłonął konflikt izraelsko-palestyński. Z drugiej zaś, nie generuje on już międzynarodowych działań politycznych.
Kataloński parlament przyjął niedawno uchwałę, w której działania Izraela wobec Palestyńczyków opisał jako apartheid. Ani ONZ, ani Stany Zjednoczone nie pozostały obojętne na śmierć Szirin Abu Akleh, żądając wyjaśnień.
Nie przeceniałbym znaczenia tego rodzaju uchwał. Ale bez wątpienia zmienia się język, którym rozmawiamy o konflikcie izraelsko-palestyńskim. Coraz częściej mówi się o apartheidzie. Termin ten pada w raportach Amnesty International i Human Rights Watch, jako pierwsza zaś takie mocne stanowisko przyjęła izraelska organizacja B’tselem.
Z drugiej strony, czy mówiąc o konflikcie izraelsko-palestyńskim opisałby pan ostatnie lata słowem „impas”?
Tak. Proces pokojowy zamarł, a jego ostatnia tura - rozmowy prowadzone pod kierunkiem ówczesnego sekretarza stanu USA Johna Kerry’ego - świadczyła o usztywnieniu stanowisk. Zaś po stronie Izraela widoczna była gra na zmęczenie przeciwnika i samego mediatora. Jednocześnie izraelskie władze wypracowały taki model zarządzania konfliktem, żeby nie był on odczuwalny zbyt mocno dla obywateli. Owszem, sporadyczne ataki, ostrzał ze Strefy Gazy, eskalacje - to wszystko się dzieje, ale nie przypomina drugiej intifady, kiedy zagrożenie mogło czaić się za każdym rogiem. Ceną za to jest kontrola nad ludnością palestyńską, reżim okupacji na Zachodnim Brzegu i łamanie praw człowieka. Nie byłoby też impasu, gdyby nie postawa władz palestyńskich, które przy całej antyizraelskiej retoryce współpracują jednak z Izraelem, odciążając go niejako w sferze bezpieczeństwa, jeśli chodzi o spokój na Zachodnim Brzegu. Również Hamas jest aktorem pragmatycznym w tej układance - wybuchy przemocy przeciwko Izraelowi przeplatają się z taktycznymi rozejmami i tajnymi negocjacjami, np. dotyczącymi wymiany więźniów.
Przed obywatelami Izraela piąte wybory w ciągu trzech lat, po roku upada rząd Bennetta - już czy dopiero?
Wiele scenariuszy w izraelskiej polityce wydawało się niemożliwymi, a potem zaczęły one rozgrywać się na naszych oczach. Nie wiadomo, jak będą wyglądać najbliższe miesiące. Ponieważ mało realne wydaje się przegłosowanie przez opozycję, przy udziale kilku polityków koalicji rządzącej, konstruktywnego wotum nieufności i powrót Netanjahu na fotel szefa rządu, to Naftali Bennett został zastąpiony przez Ja’ira Lapida - zgodnie z ustaleniami umowy koalicyjnej. W takim kształcie gabinet zapewne dotrwa do wyborów, które wyznaczono na 1 listopada. A potem sprawa jest otwarta: albo wygra koalicja partii religijnych i nacjonalistycznych, a szerzej skrajnie prawicowych - jeśli tylko Binjamin Netanjahu taką zbuduje, albo ta sama ekipa, która rządzi teraz - o ile liderom nie zabraknie konsekwencji. Układ społeczno-polityczny w Izraelu przypomina poniekąd amerykański: na tle silnej polaryzacji trwa walka o najmniejszą możliwą większość.
Problem jest strukturalny?
Raczej personalny. Izraelska scena polityczna zawsze była rozdrobniona, ale obecna sytuacja jest niestandardowa. Nikt nie chce być w rządzie z Netanjahu, on sam też nie chce rządzić z konkretnymi osobami. Wystarczyłoby, żeby przestał być szefem Likudu, a sytuacja ustabilizowałaby się, bo krajem mogą tak naprawdę rządzić trzy bliskie sobie ideologicznie partie, budując trwały centroprawicowy blok. Netanjahu przez dekadę odcisnął na Izraelu swoje piętno: mocno spersonalizował politykę, jest w niej dużo więcej populizmu, wzrosła polaryzacja.
Co się stało, że Izrael znalazł się w takim miejscu?
Pod koniec 2018 r. nic nie wskazywało na to, że coś może pójść nie tak. Ale punktem spornym podczas rozmów koalicyjnych stała się świeckość państwa, a więc np. kwestia finansowania przez państwo szkół religijnych oraz poboru ortodoksów do armii. To problem, który w normalnych warunkach jest kwestią umowy społecznej i utrzymania kompromisu, czyli religijno-świeckiego status quo. Ale kiedy staje się elementem walki politycznej, to wywraca rząd. Awigdor Lieberman, którego wyborcy są zwolennikami świeckiego państwa, postawił się, a Netanjahu nie chciał ustąpić i odrzucał każdego innego partnera koalicyjnego. Nie sformował więc rządu. Wobec czego zgodnie z procedurami prawo do tego powinien mieć inny kandydat na premiera, ale Netanjahu rozwiązał Kneset: i to był początek reakcji łańcuchowej - powtarzających się co kilka miesięcy wyborów, z pewną stabilizacją i obustronnymi ustępstwami w okresie wybuchu pandemii.
Bilans krótkich rządów Bennetta?
Nieźle radził sobie z pandemią i przyjął zaległy od lat budżet. Jednocześnie w Izraelu dramatycznie rosną koszty życia, przede wszystkim mieszkań - Tel Awiw nie jest dobrym miejscem do życia, przeludnienie to bardzo poważny problem. Gospodarka oparta na start-upach także ma swoje minusy, bo rozwarstwienie społeczne jest bardzo duże. Zaniedbana socjalnie oraz ekonomicznie pozostaje też arabska ludność Izraela. A brak inwestycji strukturalnych np. w szkolnictwo czy infrastrukturę pociągnął za sobą szereg problemów, z którymi rząd musiał się zmierzyć. To m.in. przestępczość - morderstwa, porachunki czy przemoc domowa. Przeznaczono rekordowe środki na pomoc społeczną, więc teraz należy poczekać na efekty. W obszarze polityki zagranicznej rząd Bennetta odniósł pewne sukcesy: rozwinął i znormalizował relacje z państwami arabskimi, jak Egipt i Jordania. Lepsze są również stosunki z Turcją.
Jakie stanowisko izraelski rząd zajmuje wobec rosyjskiej inwazji na Ukrainę?
Państwa bliskowschodnie in gremio próbują stać okrakiem, lecz azymutem pozostają relacje ze Stanami Zjednoczonymi, choć w Izraelu to nieco bardziej złożony problem. W 2015 r. osiągnął on porozumienie z Rosją w sprawie Syrii, otrzymując zgodę na atakowanie przez lotnictwo irańskich celów na syryjskim terytorium. M.in. dlatego Izrael prowadzi ostrożną politykę wobec konfliktu, który Kreml zaczął już w 2014 r. Ponadto ma na poziomie dyplomatycznym i politycznym świadomość, że potępienie naruszenia suwerenności czy aneksji nie byłoby w jego wykonaniu wiarygodne. Kiedy po 24 lutego 2022 r. trudno było nie zająć stanowiska, nastąpił w izraelskim rządzie podział ról: pozycję głównego krytyka Rosji zajął Lapid. Postawiono na wsparcie humanitarne, wykluczona ze względu na układ z Rosją - zabezpieczający interesy Izraela w Syrii - pozostaje pomoc wojskowa. Izrael bierze także pod uwagę bezpieczeństwo Żydów w Rosji. Staje się dziś raczej kanałem kontaktowym niż mediatorem, ale sprawa Ukrainy znika z horyzontu przed kolejnymi wyborami. Jednocześnie relacje z Kijowem były dosyć bliskie, zwłaszcza na poziomie społecznym, bo większość rosyjskojęzycznych Żydów z terenów byłego Związku Radzieckiego pochodzi właśnie z Ukrainy. Duże emocje i kontrowersje budziła w Izraelu polityka historyczna władz w Kijowie, ale w tym obszarze nastąpiła pewna poprawa: podczas gdy przemówienie prezydenta Re’uwena Riwlina wygłoszone w 2016 r. było zdecydowaną krytyką postmajdanowskiej polityki pamięci, to Icchak Herzog w 2021 r. łagodził tony.
„Rosyjski ostrzał kompleksu Babiego Jaru wywołał ostrożne potępienie ze strony izraelskich polityków, z kolei ich ostrzejszą reakcję spowodowało już przywołanie przez rosyjskiego ministra spraw zagranicznych Siergieja Ławrowa antysemickich teorii spiskowych. Jako nadużycie odbierane były równocześnie analogie do II wojny światowej stosowane przez liderów ukraińskich” - napisał pan w „Biuletynie PISM”. Zełenski znalazł się w ogniu krytyki izraelskich parlamentarzystów, podczas gdy Kreml może liczyć na taryfę ulgową?
Izrael jest mocno przywiązany do własnej narracji historycznej i gdy przekaz zewnętrznych aktorów jest z nią rozbieżny - potrafi atakować bardzo ostro. Holokaust dla Izraela i bardzo wielu Żydów z diaspory jest największą zbrodnią w historii ludzkości - nieporównywalną do żadnych innych wydarzeń. Stąd wykorzystywanie nawiązań czy analogii jest odbierane często negatywnie, jako próba umniejszenia znaczenia tego wydarzenia, choć sami politycy w Izraelu absolutnie nie są wolni od tego typu zagrywek. W swoim przemówieniu do Knesetu prezydent Zełenski miał podkreślać skalę pomocy ludności ukraińskiej dla Żydów w czasie II wojny światowej, a dla Izraelczyków bardziej utrwalone są przekazy o skali jej współsprawstwa. Ale już słowa Ławrowa o „rzekomym żydowskim pochodzeniu Hitlera” wywołały u izraelskich władz furię, bo trudno o cięższy wariant antysemityzmu niż oskarżenie samych Żydów o przeprowadzenie Szoah. Izraelski rząd w swoim przekazie korzysta też z mnogości kanałów komunikacji - innych słów używa szef MSZ, inne tweety wypuszcza premier czy prezydent. Bardzo aktywnie wypowiadał się szef Yad Vashem Dani Dayan - wskazywał zarzuty co do retoryki ukraińskiej, ale też, trzymając właściwe proporcje, ostro krytykował rosyjską propagandę i jej pseudohistoryczne kłamstwa wykorzystywane do uzasadnienia inwazji.