Wojna polityków w Polsce jest bitwą różnych wartości, ale też gangsterskim starciem „o wszystko”. Obawiam się, że ten spór przetrwa, nawet gdy Kaczyński z Tuskiem dadzą się wypchnąć na emerytury
Wojna polityków w Polsce jest bitwą różnych wartości, ale też gangsterskim starciem „o wszystko”. Obawiam się, że ten spór przetrwa, nawet gdy Kaczyński z Tuskiem dadzą się wypchnąć na emerytury
Antoni Dudek to niewątpliwie jeden z najbardziej cierpliwych i błyskotliwych kronikarzy polskiej transformacji od komunizmu do demokracji i kapitalizmu. Dziejopis III RP, znający oraz przypominający tych dziejów detale. Co w dobie demokracji medialnej, kiedy pamięć moderatorów debaty często nie przekracza horyzontu paru tygodni, jest szczególnie cenne. Jego najnowsza książka „O dwóch takich, co podzieliły Polskę”, wywiad rzeka przeprowadzony przez Natalię Kołodyńską-Magdziarz, sekretarz redakcji Nowej Konfederacji. jest próbą odpowiedzi na pytanie, skąd się wziął dwubiegunowy podział naszej sceny politycznej. Czy jest on logiczny i racjonalny? I czy potrzebna jest tej polaryzacji tak bezwzględna postać? Nasze życie publiczne pełne jest przecież najbrutalniejszych oskarżeń oraz pomówień. Media, z pewnymi wyjątkami, podgrzewają rytualne emocje. Tożsamościowe etykietki oparte są na maksymalnych uproszczeniach. To po części marketing, a po części ciąg zbiorowych psychoz.
Ostateczną konkluzją Dudka, która padła podczas dyskusji o książce, jest twierdzenie, że rzecz nie w samym dwubiegunowym podziale, bo model dwupartyjny (w Polsce skądinąd niepełny) jest cechą wielu zdrowych demokracji, a w skrajnej postaci polaryzacji, która wyklucza jakąkolwiek kooperację, a przez to onieśmiela partie, gdy przychodzi rozważać przedsięwzięcia trudne lub mniej popularne. W takich warunkach trudno jest przebudować służbę zdrowia czy energetykę, nawet jeśli ma się arytmetyczną większość w parlamencie. Zarazem zaś Dudek powątpiewa w elementarną kompetencję naszej klasy politycznej. Zawodowy polityk to dla niego ktoś, kto potrafi jedynie brać udział w rytualnych przepychankach. Dlaczego miałby więc umieć sprawnie zmieniać Polskę?
Profesjonalizacja, a przez to alienacja klasy politycznej od całej reszty życia, to zjawisko nie tylko polskie. Warto jednak głębiej wniknąć w naturę polskiego podziału politycznego, zbierając fakty rozproszone w wywiadzie z Dudkiem i dodając inne.
Można twierdzić, że polaryzacja była dziełem niemal marketingowych operacji. W 1990 r. prawica solidarnościowa wywołała wojnę na górze, aby uwolnić się od kurateli takich autorytetów, jak Bronisław Geremek, Tadeusz Mazowiecki i Adam Michnik, chcących utrwalenia modelu zjednoczonego solidarnościowego obozu, co pozwoliłoby im zachować kontrolę nad całością dawnej opozycji. Przeciwstawiono im logikę buntu przeciw ujednolicaniu opinii. Na początku 2006 r. mamy z kolei świadomą akcję Jarosława Kaczyńskiego, który po fiasku rozmów PiS i PO w sprawie stworzenia koalicji rządowej nazwał ugrupowanie Tuska „partią układu”. W obu przypadkach to Kaczyński nakręcał atmosferę, bo to on był jednym z animatorów wojny na górze.
Ale nie był jedynym ojcem podziału, bo rozłam zaspokajał psychiczne potrzeby obu stron. Z jednej strony „naturalnych elit”, które broniły stanu posiadania i prawa wskazywania, kto jest godny być na górze, a kto nie. Z drugiej tych, którzy ogłaszali się reprezentantami „gorzej się mających” – materialnie i godnościowo („redystrybucja prestiżu” wymyślona przez Kaczyńskich, choć i przez Ludwika Dorna). Platforma początkowo nie znajdowała się po stronie „naturalnych elit”. Jednak po 2006 r. dość gładko weszła w rolę co najmniej ich sojusznika.
Równocześnie polaryzacja była fundowana na gruncie naturalnych rozłamów. Pierwszym był „podział postkomunistyczny”, zadekretowany przez socjolog prof. Mirosławę Grabowską, która szukała go w pierwszych wyborach. Początkowo kroił on polską scenę polityczną na część postkomunistyczną i solidarnościową. Lecz przypomnijmy, że koteria dawnych doradców Lecha Wałęsy, którzy nie chcieli dopuścić do wojny na górze, szukała jedności dawnych solidarnościowców, ale też odrzucała anty komunizm jako spoiwo tego mitycznego obozu.
Dziś spór o pozostałości PRL nie odgrywa w polityce merytorycznie prawie żadnej roli. A jednak ślady tamtych doświadczeń odzywają się przez cały czas, krzesząc nowe emocje. Jak wtedy, kiedy PiS z dużą przesadą, ale rozumiejąc potrzeby swojego elektoratu, tłumaczy zacieśnienie kontroli nad sądami niezdekomunizowaniem wymiaru sprawiedliwości przed 30 laty.
Zarazem ślady solidarnościowych rodowodów dzisiejszych liderów można też znaleźć w kłopotach z zawieraniem najbardziej elementarnych kompromisów. Polska polityka została w dużej mierze ukształtowana w cieniu moralistyki z czasów walki z komuną. Tę tradycję dziedziczy zarówno Kaczyński, szukający w moralizowaniu uzasadnień dla swoich wizji ustrojowo-społecznych, jak i jego przeciwnicy spod znaku dawnej Unii Wolności wychowani w kulturze gromkich protestów. Nieprzypadkowo obie strony tak chętnie posądzają przeciwnika o zamiar budowania peerelowskiego totalitaryzmu.
Bez wątpienia ważnym czynnikiem podziału jest też spór kulturowy – o naturę przemian cywilizacyjnych. Tym, którzy się na niego zżymają, że jest pozorny lub zbędny, przypomnę, że w Polsce spieramy się o procesy, które na Zachodzie już się dokonały (co nie znaczy, że są nieodwracalne), zaś w innych państwach postkomunistycznych często miały łagodniejszą formę (zlaicyzowane doszczętnie Czechy).
W Polsce spór jest szczególnie gwałtowny, bo dzieli społeczeństwo na dwa potężne skrzydła. Są to podziały środowiskowe, ale i geograficzne. Chodzi nie tylko o takie spektakularne wybory jak prawo do aborcji czy związków jednopłciowych. Także o model wychowania czy kultury. Długo wydawało się, że Polska jest europejskim ewenementem – nawet część młodzieży odrzucała wolną aborcję, a małżeństwa jednopłciowe były niepopularne. Dziś trend się odwrócił – i do woli można dyskutować, czy to konsekwencja kompromitacji Kościoła, czy błędów rządzących, czy po prostu musiało u nas być jak wszędzie. Przy czym każda ze stron ma poczucie bolesnej inwazji na swoje wartości. Prawica opłakuje stary świat. Ale przecież kręgi progresywne budują poprzez polityczną poprawność system własnych świętości i własnych zakazów, na dokładkę powołując się na rozmaite konieczności i normy międzynarodowe.
Język ministra edukacji Przemysława Czarnka czy małopolskiej kurator Barbary Nowak to język oblężonej twierdzy, choć to ich formacja rządzi. Ale przecież i strona liberalna raz za razem popada w histerię, jak wtedy, gdy oprotestowuje rzekomy medyczny rejestr ciąż, choć rzecz dotyczy przepisów wprowadzanych przez UE. Oczywiście każdy taki spór jest wyolbrzymiany przez logikę partyjnej wojny – polaryzacja zbiera tu swoje szczególne żniwo. 20 lat temu PO była partią przynajmniej w części konserwatywną. Dziś nie jest.
Czy konserwatyzm przegrywa definitywnie? Nie wiemy. Wiemy za to, choć prof. Dudek to akurat trochę przegapia, że przechył Polski w inną stronę niż większości Europy to jeden z powodów tak mocnych pretensji instytucji międzynarodowych do ustrojowych innowacji PiS. Można do woli tłumaczyć, że wpływ na nominacje sędziowskie politycy mają też w Hiszpanii czy Niemczech. W Polsce to ma być złe, bo służy aksjologii na Zachodzie w dużej mierze już wyklętej. Tak sądzi większość europarlamentu.
No i jest wielki spór o transformację społeczno-gospodarczą. Do której ja mam, jak prof. Dudek, wiele uznania, ale która być może była czy pozostała zbyt jednostronna – co do istoty i co do języka. Już przed 20 laty padały argumenty, że Polska jest krajem bogatych willi przy kiepskich drogach, podczas gdy w Czechach czy na Węgrzech jest odwrotnie. Trzeba by pogłębionych badań porównawczych, aby stwierdzić, ile w tym nagiej prawdy, a ile wrażenia. Dość, że PiS zarządził w tym względzie rewolucję, także godnościową. Przepchnął kilka zmian: usprawnienie systemu fiskalnego, sporo transferów socjalnych. Inne znów sfery zaniedbał, ze służbą zdrowia na czele, co drastycznie zobaczyliśmy w czasie pandemii.
Zarazem dziś zaczynamy widzieć względność tych podziałów, czasem wręcz zamianę ról. Kilkubarwna opozycja nie tylko nie podważa transferów socjalnych (poza całkiem osobną Konfederacją) – ona próbuje walczyć z PiS jego własnym dawnym językiem. Można zrozumieć, że obwinia rządzących o inflację (choć robi to przesadnie, ale wszystko jest w naszej polityce przesadzone). Lecz kiedy liderzy PO i PSL przedstawiają rząd Morawieckiego jako zaprzedany bankierom, doznaję wrażenia maskarady. No, ale PiS też przyzwyczaił nas do tego, że mówić można wszystko.
Kontury sporu ideowego są wciąż wyraźne. Kontury rewindykacji społecznych zmieniają się w ciąg nieustających licytacji. Bo w polaryzacji ważnym czynnikiem jest tabloidyzacja debaty, triumf mediów społecznościowych, logika wiecznego spektaklu. Mam wrażenie, że Dudek to akurat bagatelizuje.
Podczas dyskusji o książce doradca prezydenta prof. Andrzej Zybertowicz przekonywał, że zmiana dyskursu medialnego w wieczne odmawianie PiS prawa do rządzenia odmieniła naturę debaty. Zmusiła rządzących do uprawiania też permanentnego marketingu. Z kolei prof. Paweł Śpiewak przytaknął temu tylko częściowo. Bo przecież czasem lider może też próbować wyjść poza tę logikę, edukując także własny elektorat. Padł przykład Andrzeja Dudy wetującego lex TVN.
Jestem gdzieś między obydwoma profesorami. Spektakl po trosze kręci się sam. A zarazem politycy, zwłaszcza ci konkretni liderzy, obciążyli go tak wieloma swoimi nawykami, fobiami i żalami, że istotnie nie wiemy, co tu jest niezmienne, a co mogłoby ulec korekcie. Wiemy, jak łatwo Kaczyński popchnął swój obóz do gonitwy za celami, bez których może byłoby mu nawet na dłuższą metę łatwiej. Efemeryda wiecznego reformowania sądów w imię koncentracji woli politycznej to jeden z przykładów.
Ale czy Tusk jest lepszy? Można odnieść wrażenie, że będąc zawodnikiem sprawnym, upiera się przy swoim nawet za cenę ryzyka, że straci na tym opozycja jako całość. Typowym przykładem jest wojna o wspólną jej listę. Zamówiony przez DGP sondaż udowodnił, że idąc oddzielnymi blokami, partie opozycyjne mogłyby zdobyć więcej głosów. Ale lider PO chce przewodzić. Może to tylko kolejna gra marketingowa, by się odróżnić od reszty opozycji? Choć mam wrażenie, że on w to wierzy. Skoro to wojna dobra ze złem, jedność strony dobrej wydaje się czymś naturalnym. Rację ma szef Klubu Jagiellońskiego Piotr Trudnowski, przekonując, że polaryzacja totalna, blokowe myślenie daje przewagę PiS. Ale taka polaryzacja zaspokaja psychiczne potrzeby Tuska, także jego zaplecza, mediów, liderów opinii, celebrytów.
Podczas dyskusji o książce prof. Dudka sporo mówiono o przemianie pokoleniowej. I faktycznie wymiana liderów na innych, mniej wojowniczych, mogłaby przynieść korekty czy niespodzianki. Kilka sukcesów Dudy forsującego bardziej koncyliacyjne podejście do polityki mogłoby na to wskazywać. Zarazem jednak młodzi politycy wychowani są w kulturze totalnego trollingu. Na dokładkę w tej wojnie trolli ważną rolę odgrywa inna stawka. Przypomniał o tym jeden z czołowych autorów Nowej Konfederacj Stefan Sękowski: to wojna o maksymalne zawłaszczenie instytucji państwa. Kaczyński nazwał kiedyś to zjawisko TKM, ale PiS co najmniej dorównał dziś w tej sztuce establishmentowej PO. Wojna polityków w Polsce jest bitwą różnych wartości (także o zakres suwerenności naszego kraju w Unii, ten problem prof. Dudek wyraźnie lekceważy). Lecz jest też gangsterskim starciem o wszystko. I obawiam się, że ten spór przetrwa, nawet gdy Kaczyński z Tuskiem dadzą się wypchnąć na polityczne emerytury. ©℗
Kontury sporu ideowego są wciąż wyraźne. Kontury rewindykacji społecznych zmieniają się w ciąg nieustających licytacji. Bo w polaryzacji ważnym czynnikiem jest tabloidyzacja debaty, triumf mediów społecznościowych, logika wiecznego spektaklu
Reklama
Reklama