Pomysł Janusza Palikota, byśmy oddawali 1 procent z podatku na partie polityczne, jest doskonały i zarazem nie ma żadnych szans, dopóki w koalicji będzie PSL, zadłużone po uszy, z elektoratem, który w większości nie płaci podatku. Jednak warto docenić tę ideę i to z jednego, dla mnie podstawowego powodu. Otóż jest to sposób na zachęcenie obywateli do zainteresowania życiem publicznym co najmniej raz w roku, a nie tylko co cztery wyborcze lata.
Wszystkie badania pokazują minimalny poziom tego zainteresowania i tylko na skutek medialnych sztuczek sądzimy, że wszyscy żyją Smoleńskiem czy emeryturami. Polityka stała się śmiertelnie nudna nie tylko w Polsce, ale i w wielu innych demokracjach, co sprawia, że bierność obywateli, dopóki im nikt nie sięga do kieszeni, staje się zaprzeczeniem demokratycznej idei.
Nie ma bardzo dobrych pomysłów na to, jak zmienić ten stan nudy i bierności, bo gdyby były, to byśmy je znali. Trzeba więc wykorzystywać wszystkie możliwe okazje do mobilizowania społeczności lokalnych i całej kiepskiej wspólnoty politycznej. Dobrowolna i tajna (to bardzo ważne) decyzja, na jaką partię oddaję część podatku, zmuszałaby mnie do zastanowienia się, stanowiłaby sygnał także dla tej partii. Byłby to sygnał nieporównanie bardziej wiarygodny niż przeklęte badania opinii publicznej, kiedy mówimy co nam ślina na język przyniesie, a ponadto wiemy, że nasze odpowiedzi na mają żadnych praktycznych konsekwencji, więc możemy łatwo mówić nieprawdę lub wypowiadać się wtedy, kiedy nie mamy zdania.
Wśród pomysłów na mobilizowanie nie tyle społeczeństwa obywatelskiego, ile społeczeństwa politycznego jest także referendum. I znowu pomysł ten usiłuje się zdeprecjonować przez projekty referendum z idiotycznymi pytaniami dotyczącymi spraw emerytalnych. Natomiast lokalne referenda, kiedy to obywatele miasta, gminy, najwyżej powiatu odpowiadają na konkretne pytanie dotyczące przeznaczenia środków finansowych, mają głęboki sens. Niestety w Polsce nigdy nie dokończono reformy finansowej samorządów i dysponują one tylko bardzo niewielkimi własnymi sumami, ponadto dość przypadkowo pozyskiwanymi. Gdyby samorządy dostawały część podatku, to referenda dotyczące przeznaczenia tej części byłyby pasjonujące – tak jest w Stanach Zjednoczonych. I to nieco pomaga w budowaniu demokracji.
Gdyby to było możliwe, zastosowałbym pomysł Palikota do wielu innych sytuacji, kiedy to niekoniecznie państwo musi najpierw zebrać od nas pieniądze, by potem je na nas wydać. Nie chodzi przy tym o ograniczenie roli państwa, lecz o wzmocnienie obywateli. W wielu krajach z powodzeniem stosuje się minimalną odpłatność za wizytę w publicznej służbie zdrowia, co ma sens nie tylko finansowy, lecz stanowi także formę głosowania na lekarzy oraz ograniczania niepotrzebnych wizyt. Podobnie jest ze szkołą i z uczelniami wyższymi. I tak bezpłatne nauczanie, wprowadzone do konstytucji pod presją dawno nieistniejącej Unii Pracy, od początku było i jest coraz bardziej fikcją. Niewielka odpłatność dawałaby poczucie uprawnienia do większych wymagań, a zarazem zwiększałaby własną odpowiedzialność najpierw rodziców, a potem studentów. Istnieje bowiem tajemnicze zjawisko polegające na tym, że człowiek niezbyt szanuje to, co dostaje za darmo.
Oczywiście, dochodzą istniejące, a marnie wciąż wykorzystywane możliwości dawania jednego procentu na instytucje publiczne i fundacje (jeszcze czas!) oraz ewentualność podobnej procedury w przypadku kościołów. Szkoda, że brakuje większej liczby tego rodzaju rozwiązań, które wcale nie muszą powodować zmniejszenia wpływów do budżetu. Generalnie zaś najlepsze jest takie rozwiązanie, które sprawia, że obywatele mają jak najwięcej realnej, codziennej władzy. Nic nie szkodzi, że system podatkowy, a przede wszystkim system odliczania od podatku rocznego, stałby się skomplikowany. Nie jest bowiem prawdą, że rozwiązania proste są zawsze najlepsze ani że ludzie nie umieją liczyć.
Płacąc politykom, obywatele bardziej interesowaliby się ich działalnością