Przy okazji pośmiertnych wspomnień o abp. Józefie Życińskim padają znowu stwierdzenia, że był zwolennikiem „katolicyzmu liberalnego”. Rozumiem, o co chodzi w takich wypowiedziach, lecz chciałbym przypomnieć, że nic takiego jak „katolicyzm liberalny”, jeżeli nadawać słowom sensowne znaczenie, po prostu nie istnieje.
Co najmniej od początku dziewiętnastego wieku między Kościołem a tendencjami liberalnymi w myśli politycznej toczy się spór, który zapewne nigdy nie doprowadzi do kompromisu, gdyż taki kompromis jest niemożliwy. Liberalizm musi być przeciwnikiem Kościoła, a Kościół podobnie przeciwnikiem liberalizmu. Były pewne próby wiązania liberalizmu w zakresie zwłaszcza gospodarczym z dogmatyką Kościoła, ale nawet one daleko nie zaprowadziły. Problem jest prosty i nie do rozstrzygnięcia: albo zmierza się do jednej prawdy, albo widzi się możliwość pluralizmu prawd.
Komentatorzy, którzy chcieliby odnaleźć „katolicyzm liberalny”, używają złego języka, ale ma to swoje konsekwencje nie tylko językowe. Jeżeli poszukuje się sojuszu, który nie istnieje i istnieć nie może, to mnożą się pretensje niezwiązane z rzeczywistością. Podobnie zresztą jest ze sformułowaniem bardziej eufemicznym, a mianowicie „katolicyzm otwarty”. To także związane jest z oczekiwaniem, że Kościół odstąpi od stanu rzekomego zamknięcia i otworzy się na ludzkie postulaty. Nie jest to na pewno rola Kościoła i nie możemy tego od Kościoła oczekiwać. Kościół nas uczy, a nie my uczymy Kościół. Oczywiście mówię o sytuacji wzorcowej, a nie o codziennych praktykach wielu księży i hierarchów.
Tyle powiedziawszy, zastanówmy się nad tym, czy zamiast mówić o „liberalnym”, nie należałoby mówić o Kościele reagującym na zmieniający się świat. Oczywiście Kościół do pewnego stopnia reaguje na zmieniający się świat, posługuje się nowoczesnymi technologiami, akceptuje zmienne mody w zakresie muzyki sakralnej czy odmienione obyczaje wiernych. Ale tylko do tego momentu, kiedy zmiany te nie są związane z próbami zmian zasad dogmatycznych. I o to nie można mieć do Kościoła pretensji, bo troska o trwałość dogmatu jest jego obowiązkiem.
Pojawia się jednak szeroka sfera półcienia, jaka istnieje we wszystkich dziedzinach życia. W niektórych przypadkach można mówić tak, w innych – nie, ale w bardzo wielu sytuacjach nie jest aż tak wygodna. I tu dopatrywałbym się zachowań Kościoła, które ani nie muszą być liberalne, ani otwarte, ani promodernizacyjne, lecz przede wszystkim muszą względniać wątpliwości, jakie mamy wszyscy, z Kościołem włącznie.
Przykładem niech będzie nauczanie religii w szkołach. Nie jest to kwestia dogmatyczna, liberałowie mają swoje, nie zawsze dostatecznie głośno wypowiadane zdanie, nie ma to też nic wspólnego z nowoczesnością. Jednak Kościół w Polsce nie dopuszcza do żadnej sensownej dyskusji na ten temat, a kiedy się ona pojawia, to w niej nie uczestniczy, oburzając się na wszystkie głosy jego stanowisku przeciwne. To jeden z setek problemów na styku między życiem społecznym a nauczaniem Kościoła, które mogłyby być przedmiotem debaty. Duchowieństwo takiej debaty jednak nie chce. To nie jest postawa chwalebna, gdyż Kościół przypisuje sobie rolę przewodnika społeczeństwa tam, gdzie w istocie nie ma do tego żadnych praw.
Nie jest bowiem instytucją, która wcieliła moralność. Ma naturalnie uczyć moralności, ale dopiero jako rezultatu wiary, a nie zamiast uczenia wiary. Mam bardzo silne wrażenie, że o tym właśnie Kościół w Polsce zapomniał i że ma się nie tylko za depozytariusza wiary, ale także moralności. Nie wiemy, nikt z nas nie wie, co jest dobre, a co złe. Całe życie się tego uczymy i bardzo cieszylibyśmy się, gdyby Kościół uczył się tego razem z nami, a nie tylko uczył nas z pozycji własnej niewiedzy. Ale na to nie widać żadnych nadziei.