Po burzliwym tygodniu w Izbie Gmin brytyjski premier Boris Johnson mierzy się z ryzykiem utraty kontroli nad wyjściem kraju z UE na rzecz sojuszu opozycji z rozłamowcami z Partii Konserwatywnej. Nie może jednak ogłosić przedterminowych wyborów parlamentarnych.

Opuszczenie Wspólnoty przez Zjednoczone Królestwo 31 października było najważniejszą z obietnic składanych przez Johnsona podczas rywalizacji o schedę po premier Theresie May z ówczesnym ministrem spraw zagranicznych Jeremym Huntem.

Hunt zostawiał sobie wtedy pewne pole manewru mówiąc, że jeśli krótkie opóźnienie będzie niezbędne do zakończenia negocjacji, jest gotów to rozważyć. Za to Johnson, były burmistrz Londynu, mówił wprost: wychodzimy z Unii Europejskiej niezależnie od tego, co się zdarzy.

Jednak w Izbie Gmin Johnson poniósł serię porażek - opozycja przejęła kontrolę nad porządkiem obrad oraz przegłosowała ponadpartyjny projekt wykluczający brexit bez umowy. Premier znalazł się więc w trudnej sytuacji i nie ma łatwej drogi do spełnienia swojej obietnicy.

Zgodnie z tekstem nowej ustawy, jeśli do 19 października parlament nie poprze żadnej umowy regulującej opuszczenie Wspólnoty, szef rządu będzie musiał poprosić o opóźnienie wyjścia z UE do stycznia 2020 roku. Biorąc pod uwagę planowane zawieszenie obrad brytyjskiego parlamentu do 14 października - gdy rozpocznie się nowa sesja - daje to administracji Johnsona ledwie kilka dni na przyjęcie w parlamencie jakichkolwiek ustaleń.

Jest to o tyle trudne, że rząd nie ma w ręku żadnego nowego porozumienia: rozmowy z UE o usunięciu kontrowersyjnego mechanizmu awaryjnego dla Irlandii Północnej (tzw. backstopu) ugrzęzły, a unijna "27" mówi wprost, że nie zamierza ustąpić ani o krok.

W efekcie jedyną dostępną umową jest ta wynegocjowana za rządów May; była ona jednak na początku tego roku już trzykrotnie odrzucona przez parlament w Londynie. Johnson mógłby tylko podjąć próbę uzyskania minimalnych korekt w tym tekście i przekonania deputowanych, w tym niewielkiej grupy zwolenników brexitu w ławach opozycyjnej Partii Pracy, do jej poparcia w obliczu ryzyka całkowitego odwrócenia decyzji z referendum z 2016 roku, gdy Brytyjczycy wybrali brexit.

Jednak nie byłoby to łatwe, bo premier stracił w tym tygodniu swoją kruchą większość parlamentarną, którą dotychczas dysponował dzięki odziedziczonemu po May porozumieniu z północnoirlandzką Demokratyczną Partią Unionistów (DUP). Najpierw Philip Lee przeszedł do Liberalnych Demokratów, a następnie 21 posłów zostało wyrzuconych z klubu parlamentarnego Partii Konserwatywnej za głosowanie z opozycją przeciw brexitowi bez umowy. W konsekwencji rząd nie dysponuje już niezbędną liczbą deputowanych do wygrywania kluczowych głosowań.

To tłumaczy, dlaczego Johnson zdecydował się - wbrew wcześniejszym zapowiedziom - na próbę rozpisania przedterminowych wyborów; liczy, że wyborcy udzielą mu wyraźnego mandatu na przełamanie obecnego impasu. Taki wniosek został jednak w środę poparty przez zaledwie 298 posłów, znacznie poniżej wymaganego progu 434 głosów (dwie trzecie izby).

Drugi wniosek w tej sprawie - w nieco innej formie, wymagającej najpewniej jedynie zwykłej większości - trafi pod obrady w poniedziałek, ale opozycyjne ugrupowania już zapowiedziały zachowanie zjednoczonego frontu przeciw tej propozycji.

Opozycja - pomimo powtarzanych od miesięcy wezwań do rozpisania wyborów - nie jest skłonna zgodzić się na nie teraz, ponieważ obawia się, że ewentualne zwycięstwo Johnsona dałoby mu szansę na uchylenie przyjętej ustawy przeciw bezumownemu brexitowi i opuszczenie Wspólnoty 31 października. Jedyną gwarancją, aby do tego nie doszło, jest opóźnienie wyborów co najmniej do listopada.

Początkowo lider opozycyjnej Partii Pracy Jeremy Corbyn sugerował otwartość na takie rozwiązanie (podobnie jak Szkocka Partia Narodowa), ale po namowie innych ugrupowań zmienił zdanie i również stoi na stanowisku, że Brytyjczycy nie powinni iść do urn przed listopadem.

Przeciwnicy Johnsona chcą zmusić premiera do politycznie upokarzającego opóźnienia brexitu i dopiero wtedy walczyć o głosy wyborców. Uznają, że nowy rząd będzie miał wówczas kilka miesięcy na rozwiązanie kryzysu. W tym samym celu porozumieli się, że żadne z ugrupowań nie złoży wniosku o wotum nieufności wobec rządu Johnsona.

21 rozłamowców z Partii Konserwatywnej także nie ma powodu, by spieszyć się z wyborami. Biorąc pod uwagę zapowiedzi, że nie będą dopuszczeni do ponownego kandydowania (choć część z nich rozważa start jako niezależni), mogą być to ich ostatnie tygodnie w roli zawodowych polityków. Zważywszy na ich doświadczenie - rekordzista zasiada w Izbie Gmin od 49 lat - nie należy się spodziewać, by chcieli oddać mandat przed zakończeniem misji powstrzymania nieuregulowanego brexitu.

Jednym z najbardziej zaskakujących sposobów doprowadzenia do wyborów mógłby być wniosek Johnsona o wotum nieufności dla własnego rządu. Gdyby wniosek został przyjęty, automatycznie ruszyłby zegar, dając podzielonej opozycji zaledwie 14 dni na stworzenie nowego gabinetu wokół tymczasowego premiera. W razie niepowodzenia tej misji Brytyjczycy musieliby pójść do urn, a o terminie głosowania decydowałby jako ustępujący premier sam Johnson.

Media spekulują również o innych możliwych scenariuszach, w tym o takim, w którym Johnson po prostu zignorowałby ustawę zmuszającą go do opóźnienia wyjścia z UE. Taki ruch z pewnością pociągnąłby za sobą pilny pozew do Wysokiego Sądu Anglii i Walii, a następnie zapewne trafiłby do Sądu Najwyższego.

Rząd w Londynie mógłby także poprosić o zablokowanie przedłużenia brexitu jeden z krajów Wspólnoty; w przeszłości w tym kontekście wymieniano m.in. Węgry i Polskę. Zważywszy jednak na wspólne interesy państw UE, ten scenariusz wydaje się mało prawdopodobny.