Trwają usilne poszukiwania czegoś, co nas łączy pomimo głębokich podziałów. A tym czymś jest język polski. Nasze wspólne dobro. A przecież coś niedobrego dzieje się z ojczystą mową. Marnieje.
Nie mogę już słuchać radia, nie mogę dłużej oglądać telewizji. Z powodu języka właśnie. I nie chodzi o mowę nienawiści, bo tej nie ma znowu aż tak dużo, ale o to, jak wypowiadają się politycy, dziennikarze, zaproszeni do studia goście, odpytywani w sondach ulicznych Polacy. Wielu nie wymawia „ą” i „ę”, słyszę – „om”. Zamiast „robią” jest „robiom”, zamiast „idą” – „idom”, zamiast „chcą” – „chcom”. Przy czym im rozmówca młodszy, tym gorzej.
Ludziom w moim, zaawansowanym, wieku rzadko zdarza się nie wymawiać pięknych polskich końcówek (wszak urok naszego języka polega właśnie na owych „ą” i „ę”), ludzie młodzi traktują nieszczęsne „om” jako normę. Dla mnie to jak zgrzyt styropianu na szkle. Podobnie jak mówienie „czeba” zamiast „trzeba” czy „sużba” zamiast „służba”. Że nie wspomnę już o kompletnym nieprzestrzeganiu normy, która nakazuje zgodność dźwięcznych końcówek. Czyli jeśli się mówi „trzeba wykonać robotę”, to „tę robotę”, a nie „tą robotę”. Jeśli się mówi „trzeba zmienić politykę”, to „tę politykę”, a nie „tą politykę”. Słówko „tę” w ogóle znika z języka polskiego.
Irytujące jest też zaśmiecanie mowy anglicyzmami. Już nikt w Polsce nie bierze udziału w zdarzeniu ani nie je obiadu, wszyscy chodzą na „iwenty” i jadają „lancze”. Choć w moim przekonaniu to wyraz pewnego kolonialnego podboju jednej kultury przez inną, to pewnie trudno wyobrazić sobie na to lekarstwo. Język angielski jako dzisiejsza lingua franca. Nie mówiąc już o powszechnym żargonie pracowników korporacji, który jedynie z wielkim trudem da się wciąż zaliczyć do języka polskiego. Może jednak i tutaj dałoby się coś zrobić? Chcemy polonizować naszą gospodarkę (na boku pozostawiam sprawę tego, czy to dobra droga w sensie ekonomicznym), to może zacznijmy od spolonizowania branżowego języka menedżerów i ekonomistów? Rozumiem, że ma on pełnić poza wszystkim innym rolę klasowego wyróżnika, pojawia się jednak pytanie, czy po 30 latach przyłączania naszego kraju do Zachodu wciąż potrzebujemy podkreślania na każdym kroku, jacy jesteśmy mu bliscy, a przy okazji budowania klasowych barier językowych, które dodatkowo pogłębiają przekonanie, że żyjemy w bardzo podzielonym społeczeństwie?
Skoro moi studenci mówią coraz gorzej po polsku, to znak, że coś niedobrego dzieje się ze szkołą. Czy przypadkiem nie jest tak, że ich marne przygotowanie to znak pełzającego upadku edukacji? Pozostawiam te pytania bez odpowiedzi w przekonaniu, że dzieje mowy ojczystej są odzwierciedleniem głębszych procesów o charakterze nie tylko kulturowym, ale także społecznym. I nie jest to teza nadzwyczaj oryginalna. W nauce od dawna wiadomo, że język, jakim się mówi, jest odbiciem klasowej struktury społeczeństwa – a nigdzie tego lepiej nie słychać niż w Wielkiej Brytanii, gdzie po pierwszym wypowiedzianym zdaniu wie się, czy rozmówca skończył porządny uniwersytet. Poza tym język jest jednak także czymś, co równie dobrze jak dzielić (klasowo, terytorialnie, zawodowo) może łączyć. I na to chciałbym tutaj zwrócić uwagę.
Oczywiście językoznawcy przypomną od razu, że mowa jest tworem żywym, zmieniającym się, a to, co dziś jest błędem, jutro stanie się normą. To prawda. Moje pokolenie (sześćdziesięciolatków) toczyło boje ze swoim rodzicami o „ł” przedniojęzykowe i „ch” oraz „h”. Nikt z nas owego „ł” już tak nie wymawiał jak rodzice, czy w szczególności aktorzy, pamiętający jeszcze czasy przedwojenne. Mieliśmy też kłopoty z pisownią „h” i „ch”, których to problemów często nie rozumieli rodzice. Mój ojciec wściekał się na moje błędy ortograficzne i mówił, że to słychać, czy w słowie jest „h” czy „ch”, wystarczy je głośno wypowiedzieć. Ja tego nie słyszałem. Ale on urodził się w latach 20. XX w.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Proponuję, aby rozumiejąc, że język cały czas podlega przemianom, spróbować postawić tamę jego najgorszym użyciom. Przyrzec sobie, że delikatnie, ale jednak będziemy sobie nawzajem zwracali uwagę na to, jak mówimy (szczególna odpowiedzialność spoczywa tutaj na mediach, mam wrażenie, że zupełnie przestały one dbać o jakość języka polskiego). Skoro bowiem mówimy niechlujnie, to znaczy także, że myślimy niechlujnie. Skoro nie chce nam się dbać o nasze wspólne dobro, jakim jest język, to jak może nam się chcieć dbać o inne nasze dobra wspólne. Bądźmy patriotami, mówmy poprawnie po polsku.