Gdy gruchnęła informacja, że I prezes Sądu Najwyższego złożyła wniosek do Trybunału Konstytucyjnego, w którym domaga się stwierdzenia niezgodności z ustawą zasadniczą wielu przepisów ustawy o dostępie do informacji publicznej, nawet się nie zdziwiłam.

To przecież nie pierwszy raz, kiedy ludzie kojarzeni z obozem dobrej zmiany podejmują kroki zmierzające do tego, aby społeczeństwo miało jak najmniej wiedzy na temat tego, co dzieje się w państwie. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta: bo wiedza to władza. A skoro obywatele władzę oddali w ręce swoich przedstawicieli, wrzucając kartkę do urny, to niech teraz siedzą cicho i nie przeszkadzają. Jak to swego czasu w głośnym wywiadzie dla DGP powiedział Marcin Wolski: „Zasady są jasne – wygrała ta partia i morda w kubeł”. Teraz to zdanie z języka podwórkowego na prawniczy przetłumaczyła Małgorzata Manowska.
Decyzji swojej szefowej dzielnie starał się bronić w rozmowie z PAP Aleksander Stępkowski, rzecznik prasowy SN. Jak mówił we wniosku, chodzi o „doprecyzowanie zakresu pojęć, którymi posługuje się ustawa tak, aby w odpowiedni sposób wyważone zostały zakresy ochrony takich konstytucyjnie chronionych wartości jak prywatność obywateli, którzy nie pełnią funkcji publicznych oraz jawność życia publicznego”. Problem jednak polega na tym, że od doprecyzowania pojęć co do zasady to mamy inne podmioty niż Trybunał Konstytucyjny. Trybunał jest ustawodawcą negatywnym, co oznacza, że jego rola ogranicza się do rugowania z porządku prawnego norm, które jego zdaniem naruszają konstytucję. Co więc się stanie, gdy TK, na czele którego stoi Julia Przyłębska, pieszczotliwie nazywana przez prezesa PiS „odkryciem towarzyskim ostatnich lat”, przychyli się do wniosku I prezes SN? Odpowiedź jest prosta: przepisy te przestaną obowiązywać. I koniec, kropka. A to będzie oznaczać m.in., że organowi odmawiającemu bezpodstawnie dostępu do informacji nie będzie już grozić odpowiedzialność karna. Oczywiście w normalnych czasach po takim wyroku ustawodawca powinien jak najszybciej zakasać rękawy i dostosować stan prawny do wymogów konstytucyjnych. Patrząc jednak na to, co się w naszym kraju dzieje, można przypuszczać, że ustawodawca nawet palcem nie kiwnie w tej sprawie.
Tak było np. po wyroku TK w sprawie Krajowej Rady Sądownictwa. Wówczas trybunał uznał za niekonstytucyjny przepis, zgodnie z którym uchwały KRS zawierające wniosek o powołanie na urząd sędziego SN mogły być skarżone do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Dla konstytucjonalistów było więc jasne, że po takim wyroku TK ustawodawca wprowadzi przepis, który będzie umożliwiał odwoływanie się od tego typu uchwał KRS, ale już nie do NSA, lecz do SN (tak jak to zresztą było w przeszłości). Tak się jednak nie stało i do dziś, choć dla wielu jest to stan rażąco naruszający konstytucję, przepisy nie przewidują ścieżki odwoławczej od rozstrzygnięć rady w tego typu sprawach indywidulanych.
I jeszcze jedno. Pan Stępkowski mówił, że powodem wniosku jest także to, iż pani I prezes „już musiała na podstawie zaskarżonych przepisów udostępniać chociażby listę nazwisk pracowników korzystających z miejsc parkingowych w SN i spotkała się z wieloma pretensjami ze strony tych, których nazwiska zostały w tym trybie ujawnione” oraz że „korzystanie z prawem przewidzianych procedur nie może być z góry uznawane za zamach na wolności obywatelskie”. No to ja zapytam tak: a czy z „prawem przewidzianych procedur” można robić narzędzie mające zagwarantować komfort pani I prezes?