Klimat zmienia się coraz szybciej, a nam się wydaje, że możemy przystosować się poprzez drobne poprawki. To nieprawda.

z Szymonem Malinowskim rozmawia Magdalena Salik
ikona lupy />
Szymon Malinowski, fizyk atmosfery, dyrektor Instytutu Geofizyki Uniwersytetu Warszawskiego, przewodniczący Komitetu Programowego ds. Kryzysu Klimatycznego PAN, jeden z założycieli portalu Nauka o klimacie / Materiały prasowe / Fot. mat. prasowe
Ten wrzesień był wyjątkowo ciepły. Niespodziewanie dostaliśmy dodatkowy miesiąc przyjemnego lata. Jest się z czego cieszyć?

Nie bardzo. To był miesiąc z rekordową anomalią temperatury, która globalnie – także w sierpniu – przekraczała o ponad 1,5 st. C odczyty odpowiednich miesięcy z okresu przedprzemysłowego.

Zresztą dla Polski i Europy ta wartość była znacznie większa i gdyby u nas taka anomalia temperatury zdarzyła się w czerwcu lub lipcu, dotknęłyby nas nieznośne fale upałów. Wracając do globu: jest prawdopodobne, że średnioroczna anomalia temperatury za cały rok 2023 też osiągnie 1,5 st. C. Czyli to już jest temperatura, którą według najbardziej optymistycznej wersji porozumienia paryskiego z 2015 r. planowano dopiero na koniec stulecia. Globalne ocieplenie postępuje bardzo szybko. Natomiast nasze przeciwdziałanie mu – nie.

Jak w przyszłości będzie wyglądała w Polsce pogoda?

Klimat u nas zależy m.in. od tego, co się dzieje daleko na północy. A tam przez cały czas spada ilość lodu morskiego w Arktyce. W rezultacie maleje obszar, skąd we wrześniu i późną jesienią może napłynąć do nas chłodne powietrze. Wraz z dalszym wzrostem średniej globalnej temperatury i zanikaniem lodu w Arktyce ciepła jesień będzie się wydłużać. Może to się wydawać pięknym rozwiązaniem, ale ciepła jesień i bezśnieżna zima oznaczają suszę. A w konsekwencji kłopoty z wodą, wysokie ceny żywności i ogólną niepewność w bardzo wielu obszarach gospodarki i życia społecznego. Wiosna sprzed dwóch lat była ekstremalnie sucha. Jednak suszę tak naprawdę mamy już od 11 lat.

Jak ten niedobór wody wpłynie na naszą przyrodę?

On już wpływa. Są raporty leśników, według których w najbliższych dekadach dojdzie do bardzo dużej przebudowy i masowego umierania drzew w Polsce. Lasy się zmienią: znikną sosny i świerki, za to pojawi się mnóstwo gatunków inwazyjnych. Można uznać, że mamy obecnie ostatnią okazję, by obejrzeć nasze lasy takimi, jakie są. Ale to tylko jeden z problemów. Główny kłopot polega na tym, że jeśli nie ograniczymy zmian klimatu, to nie będziemy przygotowani nie tylko na zmiany przyrodnicze, ale w ogóle na nic, bo np. trudno jest zbudować infrastrukturę dostosowaną do skrajnych warunków pogodowych. A wyższa temperatura oznacza, że pojawią się nieprzewidywalne zdarzenia przy ciepłej pogodzie. To mogą być sekwencje: susza, powódź, upały, nawałnice z gradem i niszczycielskim wiatrem, gwałtowne sztormy i zalane wybrzeża.

Czy to dotyczy także Polski? Ostatnio – poza suszą – nic specjalnie nas nie dotknęło.

Mieliśmy szczęście, ale to nie znaczy, że nie czekają nas klęski żywiołowe. Raczej nasza czujność została uśpiona – wydaje nam się, że Polska to takie szczęśliwe miejsce, o którym globalne ocieplenie zapomniało. Na razie jest u nas trochę ładniejsza pogoda od wiosny do jesieni, zaś zimą płacimy mniej za ogrzewanie. Ale prawda jest taka, że nasz klimatyczny kredyt rośnie i w którymś momencie – zapewne nieoczekiwanym – przyroda się o swoje upomni: albo nas zaleje, albo nas wysuszy, albo pojawią się tornada, albo dotknie nas superpożar ginących lasów. Już teraz z powodu suszy bardzo często są ustanawiane zakazy wejścia do nich. Na szczęście na razie mieliśmy tylko niewielkie pożary – nie mierzyliśmy się z sytuacją długotrwałych upałów i silnego wiatru, kiedy ogień rozprzestrzenia się błyskawicznie. Niewielkie skutki pożarów to także zasługa tego, że mamy system monitorowania lasów i system przeciwpożarowy, które zostały unowocześnione po pożarach w Kuźni Raciborskiej w 1992 r. Tylko że jak zabraknie wody do gaszenia i jak wszystko będzie wyschnięte na pieprz, to może się nam np. spalić cała Puszcza Kampinoska.

W których regionach świata skutki globalnego ocieplenia odczuwalne są najmocniej?

Najgorzej jest na granicy obszarów pustynnych i obszarach półpustynnych. Oraz np. w Indiach – to przeludniony, wylesiony kraj z wyeksploatowanymi zasobami wód podziemnych oraz zdegradowanymi glebami. Ale nie tylko tam. W Grecji w tym roku były dwie superpowodzie, w USA nie tak dawno zalało Nowy Jork, a w Kanadzie powierzchnia lasów, którą pochłonęły gigantyczne pożary, jest większa niż połowa Polski. Jednak im bogatszy kraj, tym skutki katastrof naturalnych są mniej dotkliwe i dla ludzi, i dla gospodarki, choć niekoniecznie dla przyrody. Ale są już miejsca na świecie – RPA czy duże miasta Brazylii − gdzie woda bywa racjonowana. To sposób obrony przed jej niedoborami. Dostęp do wody może rodzić w przyszłości poważne napięcia polityczne, bo np. wiele wielkich rzek Azji wypływa z Tybetu, który jest przedmiotem sporu politycznego. Chińczycy już wykonują wielkie prace nad zabieraniem tej wody na północ, co uderzy w inne państwa regionu. Tak naprawdę zauważamy te wszystkie problemy pojawiające się w różnych częściach świata, lecz po kawałku, więc ten obraz nie układa nam się w całość. A ostatni raport Międzynarodowego Zespołu ds. Zmian Klimatu (IPCC) mówił, że rośnie ryzyko różnych rodzajów katastrof, które będą się składały z kilku elementów, np. najpierw będzie susza, potem wielkie pożary, a na koniec powodzie.

Jednym z kłopotów w mówieniu o katastrofie klimatycznej jest samo pojęcie średniej temperatury globalnej. Jej wzrost o 1,5 st. C nie wydaje się groźny ani istotny.

Pamiętajmy, że w czasie epoki lodowcowej, kiedy Skandynawia, Bałtyk i Mazury były pokryte kilometrami lodu, średnia globalna temperatura była niższa ledwie o 5 st. C. Temperatura globu to inna temperatura, niż sobie wyobrażamy, myśląc o tym, jak odczuwamy zmiany pogody. Nasze ciało jest przystosowane do zmiennej temperatury, ale jego wnętrze ma stałą temperaturę – jesteśmy stałocieplni. Co więcej, nasze organizmy są przystosowane do życia w chłodnych warunkach – dogrzewamy się i dlatego dobrze funkcjonujemy. Ale co się dzieje, gdy dostajemy gorączki? Jeden stopień to jeszcze nie problem. Dwa zaczynają być kłopotem, a przy czterech stopniach gorączki znajdujemy się praktycznie na granicy przetrwania. To nie jest może idealna analogia, ale tak należy sobie myśleć o tym, jak działają ekosystemy.

O czym więc mówi nam średnia temperatura globu?

O tym, do jakich warunków jesteśmy przystosowani. Wychodzenie z epoki lodowcowej trwało tysiące lat, później klimat trochę złagodniał i był dla nas przyjazny; wtedy mieliśmy okazję rozwinąć cywilizację. Gatunek ludzki to tylko trzy interglacjały, cała nasza historia to historia albo chłodu, albo umiarkowania. Nie jesteśmy przygotowani na gorąco. Te 1,5 czy 2 st. C. więcej to wartość fałszywie uspokajająca, bo mówi jedynie o wartości średniej, a nie o całym wachlarzu możliwości. A im cieplej, tym częściej i przez dłuższy okres występują zdarzenia charakterystyczne dla gorąca i trochę rzadziej występują zdarzenia chłodne. Tymczasem cała roślinność, ekosystemy oraz my jesteśmy przystosowani do funkcjonowania w określonej zmienności – do letniego i do zimowego zakresów temperatury. Mamy np. infrastrukturę do odśnieżania, którą kiedyś wykorzystywaliśmy co roku. Jeśli trzeba będzie jej użyć tylko raz na trzy lata, o ile droższa stanie się jej eksploatacja? Raz na pięć lat – może utrzymywanie jej przestanie się opłacać? Tylko że kiedy wówczas nastąpią duże opady śniegu, staniemy się bezbronni. Czyli − musimy się przygotowywać na coraz większy wachlarz możliwości, co jest i trudne, i drogie, i nie musi być skuteczne. Nam się wydaje, że świat zmienia się troszeczkę, a my jesteśmy w stanie się przystosować do tej zmiany przez drobniutkie poprawki. To nieprawda: świat zmienia się ogromnie. Potrzebne są bardzo poważne działania, dużo głębsze niż większości z nas w ogóle przychodzą do głowy.

Sprecyzujmy: kim są „my”? Czy mamy myśleć o problemie klimatycznym jako jednostki, jako Polska, jako UE, świat?

Równolegle, bo to nie są wykluczające się perspektywy. Jako ludzie powinniśmy myśleć o rzetelnym obliczaniu kosztów środowiskowych. O uwzględnianiu w naszych działaniach eksternalizacji kosztów, tego, że jeśli np. zbudujemy lepsze drogi, to uruchomimy mnóstwo procesów, za które zapłacimy w innym miejscu. Tego nie robimy. W ogóle nie bierzemy pod uwagę, że przerzucamy te koszty na innych i na kolejne pokolenia. To nie wszystko. MFW podaje, że dopłaty do paliw kopalnych, bezpośrednie i pośrednie, to aż 7 proc. produktu globalnego brutto. Czyli ogromne kwoty są wyjmowane z naszych dochodów i przekładane do kieszeni tych, którzy dzięki temu obniżają ceny paliw. Tym samym za własne pieniądze kupujemy sobie narastający dług ekologiczny.

Straszny paradoks.

A jest ich więcej. Obecnie dzikich ssaków na lądach jest 20 mln t, w morzach 40 mln t, ludzi jest 390 mln t, a ssaków hodowanych na żywność: 630–640 mln t. W dwóch trzecich uprawy służą wykarmieniu tych ostatnich. A gdyby służyły tylko wyżywieniu ludzi, to zajmowałyby o wiele mniejszą powierzchnię, a więc większe obszary planety miałyby naturalną retencję, bioróżnorodność byłaby zachowana, zaś emisje dwutlenku węgla i metanu byłyby dużo mniejsze. Kolejny paradoks: litr krowiego mleka obciąża środowisko bardziej niż litr zamiennika sojowego, ale jest od niego tańszy. To efekt tego, że nie liczymy kosztów środowiskowych. Mamy dopłaty do rolnictwa, które służą hodowli – przy tym, żeby było jasne, ja nie krytykuję rolników. Po prostu tak zbudowaliśmy system, że rolnicy muszą w nim w ten sposób funkcjonować. Ale ten system nie ma racjonalnego uzasadnienia i ze względu na kryzys klimatyczny, i ze względu na kryzys bioróżnorodności. Przeciwnie – za utrzymanie status quo wszyscy płacimy coraz wyższą cenę, tylko tego nie widzimy, bo system to utrudnia. Jest to fundamentalna wada cywilizacji: niemal wszystkie nasze przyzwyczajenia i sposoby życia pochodzą z czasów, gdy nasz system społeczno-gospodarczy był zaledwie drobnym dodatkiem do przyrody. Ale teraz to my dominujemy. Zmieniamy skład atmosfery, a masa wszystkich wytworów człowieka na powierzchni planety jest większa niż masa całej biosfery, zdominowaliśmy wierzchołki łańcuchów troficznych. Stoimy na szczycie piramidy, ale w ogóle nie widzimy, że jej podstawa coraz bardziej się chwieje. Sami intensywnie ją niszczymy przez niezrozumienie tego, jak działa świat przyrody.

Ten opis jest globalny – tymczasem kraje rozwinięte odpowiadają za kryzys w znacznie większym stopniu niż państwa Południa.

Tak, oczywiście można tę sprawę w różny sposób komplikować i rozpatrywać na różnych poziomach. Ale musimy zdać sobie sprawę, że jeżeli proponowane rozwiązania nie dotyczą problemu zasadniczego – konieczności zatrzymania emisji gazów cieplarnianych i powstrzymania niszczenia biosfery – to służą tylko zaspokojeniu naszych chwilowych potrzeb, choćby poczucia przyzwoitości. Może te potrzeby są słuszne społecznie, ale przyroda nie odróżnia rzeczy słusznych społecznie od niesłusznych. Nasza głowa w tym, by proponować takie rozwiązania, które spełniają wymóg spadku emisji i wzrostu bioróżnorodności, a jednocześnie te niesprawiedliwości na linii biedni–bogaci niwelować. To jest problem etyczny, bardzo ważny zresztą, natomiast nie jest to problem przyrody. To jest nasz problem.

UE zobowiązała się, że do 2050 r. będzie neutralna klimatycznie. Uda się?

Gdyby ta neutralność była prawdziwa, czyli gdyby kraje UE nie przerzucały na innych kosztów środowiskowych, to byłoby fantastycznie. Problem polega na tym, że i w Unii, i we wszystkich krajach, które się zobowiązują do wyzerowania emisji, mamy rozdźwięk. Zakładamy, że zeroemisyjność da się osiągnąć metodami nienaruszającymi zwyczajów, których nabraliśmy podczas rozwoju cywilizacji. To moim zdaniem jest główna słabość tego podejścia. Więc fajnie, że Unia się zobowiązała, ale nie do końca wierzę w skuteczność podejmowanych działań.

A co by pana przekonało?

W sumie dosyć łatwo byłoby mnie przekonać: pokazując, że dane działanie prowadzi do globalnego spadku emisji w całym otoczeniu i do zachowania bioróżnorodności. Ale my na ogół jesteśmy w stanie pokazać to wycinkowo. Mamy do pokonania mnóstwo różnych problemów i zaszłości, częściowo wynikających ze strachu i z niezrozumienia różnych procesów, a częściowo z tego, że uważamy paradygmat wzrostu gospodarczego za jedyny możliwy. Tymczasem sami nie jesteśmy w stanie za tym wzrostem nadążyć, nie tylko na poziomie państw i organizacji, lecz także na poziomie jednostek. Wszystko dzieje się za szybko. Mamy za mało czasu, żyjemy powierzchownie, z dnia na dzień – ledwo radząc sobie ze zrobieniem tego, co musimy, w tempie, jakie jest od nas wymagane. Gdybyśmy to zrozumieli, może byłoby nam łatwiej pojąć, że rozwiązania i wymagania klimatyczne można połączyć z naszą potrzebą lepszego życia.

Tylko do tego jest niezbędna zmiana kulturowa, która m.in. przedefiniowałaby pojęcie sukcesu.

Naukowcy zastanawiają się, jak powinniśmy te pożądane zmiany przyspieszyć. Jedną z opcji jest rozsądne prawodawstwo oraz rozsądny przymus prawny w granicach, które są akceptowalne i które mogą dać szybkie efekty. Nie chodzi o zamordyzm, ale, przykładowo, o coś takiego, co już raz się udało wprowadzić w niezwykły sposób: udało się przecież zakazać palenia w miejscach publicznych. Tak, to się stało po bardzo długiej kampanii. W jej trakcie wieszczono różnego rodzaju straszne skutki: mieli paść restauratorzy, miał się załamać ruch turystyczny, krzyczano, że to zamach na wolność człowieka. A okazało się, że ludzie szybko zaakceptowali, a nawet polubili tę zmianę. Przy tym skończyła się propaganda firm tytoniowych, stosujących sterowaną dezinformację na poziomie międzynarodowym. I tak poważną zmianę kulturową dało się wprowadzić bezboleśnie i niemal niezauważalnie.

Co mogłoby być odpowiednikiem takiej zmiany legislacyjnej w wypadku kryzysu klimatycznego?

Wielu ekonomistów i badaczy uważa, że podatek węglowy. To byłby podatek nałożony na paliwo w momencie, gdy wjeżdża ono na powierzchnię czy − w wypadku państwa czy grupy państw − gdy przekracza granice. Mógłby być neutralny fiskalnie, czyli państwo nie zarabiałoby na nas, tylko my sami płacilibyśmy za używanie środowiska. Zebrane pieniądze rozdzielałoby się potem pomiędzy obywateli, a jakaś część służyłaby np. transformacji energetycznej.

Podobne, nawet zryczałtowane podatki można nałożyć na koszty środowiskowe inwestycji. Służyłoby to sprawiedliwości, bo eksternalizacja kosztów to jest ta niesprawiedliwa część kapitalizmu; np. jeśli budujemy fabrykę i ona zachwieje stosunki wodne w okolicy, to koszty ponosi sąsiednie miasto albo gmina, płacą za to rolnicy czy lasy. Przerzucamy koszty poza podmiot, który podjął zmianę w środowisku. Uwzględnienie tych kosztów w rachunku ekonomicznym inwestycji przywracałoby więc sprawiedliwość.

Ale czy tego rodzaju zmiany są naprawdę konieczne? Wiele osób wierzy, że rozwiązaniem problemu klimatycznego powinni się zająć naukowcy, że sprawę załatwi postęp technologiczny.

Postęp technologiczny jest ważny, ale nie w tym sensie, że możemy darować sobie zmiany systemu społeczno-gospodarczego. Przypominam paradoks Jevonsa – jeżeli jakieś dobro kosztuje mniej z powodu rozwoju technologii, to wzrasta jego zużycie. Ostatnio na wielką skalę przerobiliśmy to z lampami LED, które zużywają 10 czy 15 razy mniej energii niż tradycyjne żarówki. Wydawałoby się, że to wspaniałe osiągnięcie spowoduje ogromny spadek zużycia prądu. Tak się nie stało: oświetlenie stało się tak tanie, że zaczęliśmy rozjaśniać tysiące miejsc wcześniej nieoświetlonych, nie dbając o oszczędzanie energii. To masowe oświetlanie, nawiasem mówiąc, stanowi jeden z istotnych czynników wpływających na spadek liczby owadów zapylaczy. I właśnie o to chodzi: tak długo, jak nie będziemy widzieli kosztów środowiskowych, wzajemnych oddziaływań i uwarunkowań w naszym złożonym systemie ziemskim, tak długo nie wypracujemy trwałych rozwiązań gwarantujących nam stabilność i przewidywalność, których tak bardzo pragniemy.

Podpisałby się pan pod stwierdzeniem, że walka o klimat nie jest jeszcze przegrana?

Trzeba by zdefiniować, co to znaczy przegrana. Na pewno za to, co się dzieje – czyli np. za tę wydawałoby się ciepłą, piękną, suchą jesień − słono zapłacimy, a dokładniej zapłacimy za jej przyczynę. Natomiast jeszcze nie musi być tak, że tą ceną będzie dramat na skalę planetarną i cywilizacyjną. Miejmy świadomość, że przyszłość zależy od decyzji społeczno-gospodarczych, jakie teraz podejmujemy. Świat zmienia się szybko pod naszym wpływem i jeśli tego nie ograniczymy, to będzie się zmieniał coraz szybciej. Myślenie o tym, że możemy zaniedbać zatrzymanie kryzysu klimatycznego, jest niepoważne. ©Ⓟ

Wolność gospodarcza wspomaga klimat

Duże firmy dość dobrze radzą sobie z wymogami, opłatami i regulacjami klimatycznymi. Ale są także zdolne do greenwashingu, ponieważ zamiast rzeczywiście rozwiązywać problem, korzystają na ograniczeniu konkurencji ze strony mniejszych podmiotów. W USA polityki klimatyczne mają dodatkowy wymiar przekupstwa wyborczego. (...) W rezultacie czysta energia staje się droższa – mówi Rod Richardson z Clean Capitalist Leadership Council