Wiele osób postrzegało te wybory jako głosowanie ostatniej szansy dla demokracji.

z Agnieszką Kwiatkowską rozmawia Paulina Nowosielska
ikona lupy />
Agnieszka Kwiatkowska, doktor socjologii, European University Institute we Florencji i Uniwersytet SWPS, Fot. Mat. prasowe / Materiały prasowe
Do tej pory często powtarzano, że Polacy głosują na zasadzie wyboru mniejszego zła. Czy tak było tym razem?

To mniejsze zło było efektem generalnej niechęci społeczeństwa do partii politycznych. Przeświadczenia, że są to organizacje, którym nie wolno ufać, bo politycy kierują się przede wszystkim interesem własnym, nie wyborców, składają w kampanii obietnice, a potem ich nie dotrzymują. Ta opinia była powszechna zwłaszcza w najmłodszej grupie wyborców. Jedną z przyczyn ich niegłosowania było podejście do polityki: im dalej od tego zakłamanego towarzystwa, tym lepiej. To przekonanie słabło z wiekiem wyborców, zwłaszcza od ok. 40. roku życia. Starsi też nie pałali miłością do partii, ale zaczynali zdawać sobie sprawę, że w polityce jak w życiu trzeba czasem chodzić na kompromisy, co dla młodszych jest oznaką hipokryzji. Na tym tle wyróżniali i wyróżniają się nadal wyborcy PiS, którzy od kilku kadencji głosowali na swoją partię właśnie z… miłością. Prawo i Sprawiedliwość do tej pory doskonale potrafiło zachować ten elektorat i jego zaangażowanie do kolejnych wyborów. Podczas gdy inne partie odnotowywały duże przepływy, PiS utrzymywał ponad 90 proc. elektoratu. Jest to ugrupowanie, które wzbudzało autentyczne pozytywne emocje swoich wyborców, znacznie silniejsze niż w przypadku Platformy Obywatelskiej czy Lewicy.

A co się stało teraz? Wyborcy zapałali gorącymi uczuciami do innych ugrupowań?

Myślę, że nie o to chodzi. Wyborcy opozycji opowiadali się nie tyle za konkretnymi ugrupowaniami, ile za demokracją. Gdy patrzyłam na kampanie profrekwencyjne organizacji pozarządowych czy posty, jakie ludzie wklejali w mediach społecznościowych, to na pierwszych miejscach były takie kwestie jak prawa człowieka, miejsce Polski w Unii Europejskiej, prawa kobiet. Wiele osób postrzegało te wybory jako głosowanie ostatniej szansy dla demokracji. Mocno zadziałał przekaz, że Polska oddala się od UE i podąża w kierunku krajów, takich jak Węgry, w których zasady demokratycznego państwa prawa zostały nadwyrężone kolejnymi decyzjami władz. Tu warto przypomnieć, że jeszcze w 2015 r. PiS zapowiedział długi marsz, co semantycznie było wyjątkowo nietrafione jak na partię antykomunistyczną (niektórym może się kojarzyć z marszem chińskiej armii w połowie lat 30. ub.w.), ale najwyraźniej wbiło się mocno w pamięć zarówno zwolenników, jak i przeciwników tej opcji. Partia wielokrotnie informowała, że potrzebuje trzech kadencji, by w pełni wdrożyć swój program. Myślę, że gros osób uświadomiło sobie, że kolejna kadencja dotychczasowej władzy byłaby tą, po której niedemokratyczne zmiany w sądownictwie, TK, edukacji, kwestiach praw człowieka byłyby niezwykle trudne do odwrócenia. A w przypadku ewentualnego pogłębiającego się konfliktu z UE, zwłaszcza w czasach wojny za granicą, byłoby trudno te relacje naprawić.

Jednak ponad 7,6 mln obywateli pomyślało dokładnie przeciwnie i postanowiło dać Zjednoczonej Prawicy szansę na trzecią kadencję. PiS zdobył najwięcej głosów.

Prawo i Sprawiedliwość straciło ok. 400 tys. wyborców w porównaniu z wyborami parlamentarnymi z 2019 r. Koalicja Obywatelska zdobyła 1,6 mln dodatkowych głosów. PiS pozostaje jednak najsilniejszym ugrupowaniem, mającym zaskakującą umiejętność wychodzenia cało z rozlicznych afer i przejawów niekompetencji. Nawet ostatni skandal dotyczący nielegalnego procederu wydawania wiz imigrantom nie był w stanie odebrać mu palmy pierwszeństwa w wyborach, chociaż z pewnością wpłynął na ich wynik. Trzeba pamiętać, że Prawo i Sprawiedliwość uczyniło głównym podmiotem polityki tę część społeczeństwa, która czuła się ekonomicznie i kulturowo wykluczana po transformacji demokratycznej: osoby starsze, biedniejsze, mniej wykształcone, religijne, z niechęcią patrzące na liberalizację obyczajów. W obecnych wyborach wiernością wykazali się przede wszystkim najstarsi – PiS stracił po ok. 10 pkt proc. we wszystkich kohortach wiekowych poza grupą 60+, gdzie poparcie prawie nie spadło. Jest to grupa, która na pewno nie będzie zadowolona z wyniku wyborów. Nie spodziewałabym się jednak aktywnych protestów: bardzo niskie i ciągle spadające poparcie dla partii wśród najmłodszych wyborców sprawia, że nie musimy się obawiać powtórzenia sytuacji, która miała miejsce po wyborze Bidena w Stanach Zjednoczonych.

Co zaszło w głowach obywateli, zwłaszcza młodych, którzy dotąd byli co najwyżej biernymi obserwatorami sceny politycznej?

To grupa, w której głosowało zwykle o 10–15 pkt proc. mniej uprawnionych niż średnio w całej populacji. I tak było do poprzednich wyborów parlamentarnych w 2019 r., kiedy głosowało 46 proc. młodych (18–29 lat) w porównaniu z 62-proc. frekwencją w ogóle. Nie chodziło wyłącznie o ich cynizm czy zniechęcenie. Oni po prostu są najmniej zainteresowani polityką, bo jeszcze nie do końca zdają sobie sprawę, jak silnie może ich ona dotyczyć. Zgodnie z teoriami wchodzenia w obywatelską dorosłość, młodzi są nastawieni przede wszystkim na odkrywanie siebie, samorealizację, relacje z rówieśnikami, a polityka jawi im się jako brudny sport starszych pań i panów. Mają też mniejszą wiedzę polityczną, co jest barierą dla aktywnego i skutecznego uczestnictwa w debacie. Pierwszym symptomem zmiany były wybory prezydenckie w 2020 r. Wtedy zagłosowało niewiele mniej wyborców w wieku 18–29 lat niż średnio w ogóle uprawnionych. Szczerze mówiąc, jeszcze do niedawna byłam przekonana, że trudno im będzie powtórzyć tamten zryw. Tymczasem w tych wyborach był on jeszcze większy. Dlatego wrócę do kampanii profrekwencyjnych. Spoty, np. Inicjatywy Wschód, były adresowane głównie do młodych kobiet i nie mówiły o partiach, tylko o wartościach.

W jednym z nich słychać w tle wypowiedzi polityków dotychczasowej władzy i była to bardzo mocna sugestia dla potencjalnych wyborczyń...

Owszem, ale nie było tam podpowiedzi: głosuj na KO, Lewicę czy Trzecią Drogę. Pokazywano dotychczasowe „dokonania” jednej opcji, bo to ona przez ostatnie osiem lat rządziła i podejmowała decyzje. Natomiast mocno wybrzmiało w tych spotach to, że chodzi o głosowanie przeciwko pewnym ideom, a w obronie innych. A wracając do najmłodszych wyborców, to pamiętajmy, że oni nie znają innej Polski niż ta w Unii.

I dlatego trzeba było promować jedne idee poprzez obrzydzanie innych, głoszonych przez dotychczasową władzę?

Młodym wyborcom nie trzeba było ich obrzydzać. Oni od początku, czyli od 2015 r., pokazywali swój daleko idący sceptycyzm wobec tej frakcji. Teraz było podobnie – poparcie dla PiS w najmłodszej grupie wyniosło niecałe 15 proc. Jeśli weźmiemy sondaże exit poll z ostatnich wyborów prezydenckich, to w I turze w tej grupie Andrzej Duda był czwartym kandydatem. Po Rafale Trzaskowskim, Szymonie Hołowni i Krzysztofie Bosaku. Głównym założeniem spotów, o których rozmawiamy, nie było zohydzanie dotychczasowej władzy jako takiej, tylko pokazanie, jakie są konsekwencje jej decyzji. Przypomnę, że jeszcze do wakacji w kolejnych badaniach opinii (m.in. CBOS, Fundacji Batorego) kobiety były wskazywane jako te, które w niewielkim stopniu interesują się politycznymi wydarzeniami, w związku z tym niemal połowa z nich nie miała pewności, czy w ogóle chce głosować. Z porównania wyników badań z poprzednich lat jasno wynikało, że zaangażowanie w życie publiczne wśród Polaków – zwłaszcza młodych kobiet – rosło od początku rządów PiS, z kulminacją w 2020 r., ale już w kolejnych latach spadało, pozostając ledwie miesiąc przed wyborami na niepokojąco niskim poziomie. I to w roku wyborczym! Jednocześnie także w 2020 r. miała miejsce gwałtowna radykalizacja polityczna bardzo młodych kobiet (18–24 lata) – 40 proc. z nich zaczęło deklarować poglądy lewicowe. To był dwukrotny skok w porównaniu z poprzednim rokiem.

I to było pokłosie tego, co się wydarzyło w Trybunale Konstytucyjnym w sprawie dopuszczalności aborcji?

Mówimy nie tylko o wyroku TK, który w praktyce zaostrzył przepisy, lecz także o innych wydarzeniach z tamtego roku. Przypomnijmy, że próby ograniczania dostępu do aborcji pojawiały się w Sejmie w latach 2016–2019, jak również w kwietniu 2020 r. w związku z projektem ustawy aktywistki antyaborcyjnej Kai Godek. Trwała pandemia, grupowe protesty były zabronione. Przez chwilę można było wychodzić tylko w ważnych, życiowych sprawach. To wówczas kobiety zaczęły się ustawiać w kolejkach w odstępach pandemicznych przed sklepami, w maseczkach na twarzach i z transparentami mówiącymi, że wychodzą w takiej właśnie ważnej sprawie. Ruch kobiecy był mocno zmobilizowany już od 2016 r. i marszy czarnych parasolek. Udało się wówczas aktywistkom i aktywistom utworzyć szerokie sieci powiązań i przyciągnąć uwagę młodych ludzi – nie tylko kobiet.

A potem emocje opadły…

I tu wrzucę kamyczek albo raczej worek kamyczków do ogródka czołowych działaczy obecnej Nowej Lewicy. Bo o ile organizacje pozarządowe starały się wykorzystać i podtrzymać potencjał ulicy, powstawały wspomniane sieci szybkiego reagowania online, o tyle partie przespały tę możliwość. Zawiodło kierownictwo Lewicy, choć polityczki tej partii, podobnie jak niektóre działaczki KO, brały udział w protestach, broniły zatrzymanych osób, wyciągały je z aresztów, informowały ich rodziny. W programie Lewicy kwestie aborcji są od dawna, natomiast nie udało się zmienić zaangażowanej ulicy w elektorat partii. Dlatego ruch kobiet najsilniejszego sojusznika znalazł w Koalicji Obywatelskiej (co również przełożyło się na procent głosów oddany na KO), co było także strategiczną decyzją, jako że najsilniejsza partia opozycji ma największy wpływ na kreowanie agendy politycznej. Dlatego wrócę do roli organizacji pozarządowych, które w swoich spotach wykonały kawał dobrej, proobywatelskiej roboty. I to wtedy, gdy starzy gracze, polityczni przywódcy nie stawali na wysokości zadania.

Czyli wracamy do niekonsekwencji polityków, na których jednak ostatecznie postawili zmotywowani do zmiany obywatele. Czy to nie jest niekonsekwencja z ich strony?

W ostatnich tygodniach przed wyborami KO unikała wszystkiego, co mogłoby zniechęcić do niej wyborców. Odkąd dołączyła do niej Agrounia, stała się tworem tak eklektycznym, że zaczęła stąpać po kruchym lodzie. Dlatego haseł dotyczących aborcji na ostatniej prostej z ust członków prezydium partii w zasadzie nie było. Warto też przypomnieć, że do kandydatów z list KO doszlusował po drodze Roman Giertych, którego obecność partia w kolejnych tygodniach tłumaczyła „pojedynkiem” z Kaczyńskim w Kielcach. Jeśli się weźmie pod uwagę wcześniej głoszone przez niego poglądy, deklaracja, że jest za liberalizacją prawa aborcyjnego, zostałaby odczytana jako mało wiarygodna. Dyplomatycznie mówiąc. Ta strategia się partii opłaciła, bo młodzi wyborcy nie zagłosowali znacząco słabiej na KO niż średnia populacyjna, choć wyraźnie mocniej na Lewicę (24 proc. młodych kobiet przy 10 proc. młodych mężczyzn) czy Konfederację (26 proc. młodych mężczyzn i 6 proc. młodych kobiet). Zaufali także wyraźnie Trzeciej Drodze, która już na poziomie nazwy akcentuje inny kierunek niż PO-PiS. Choć Władysław Kosiniak-Kamysz dwa lata temu głosował przeciwko poddaniu pod obrady projektu tzw. ustawy ratunkowej (autorstwa posłanki Magdaleny Biejat z Lewicy), która zakładała depenalizację aborcji.

Sądzi pani, że wyborcy nie tylko śledzą, jak kto głosował, lecz także pamiętają wyniki? To chyba nadmiar wiary.

Zdecydowanie nie robią tego osobiście. Niewiele osób jest w stanie łączyć życie osobiste i zawodowe z pełnym, codziennym zaangażowaniem w politykę. Takie przypominanie przeszłych dokonań i poglądów polityków, które pozwala wyborcom ocenić ich obecną wiarygodność, to rola przede wszystkim partii politycznych i obywatelskich organizacji pozarządowych.

Suweren się wypowiedział. Czego teraz oczekuje? Rozliczeń? Nowego startu?

Przede wszystkim przywrócenia demokracji i nowego startu. Myślę jednak, że dobrym ruchem ze strony ugrupowań, które mają szansę utworzyć koalicyjną większość, będzie wytypowanie ze swojego grona jastrzębi, których zadaniem będzie właśnie kwestia rozliczenia dotychczasowej władzy.

To miałaby być jakaś grupa do zadań specjalnych?

Na pewno powinni się w niej znaleźć posłowie znani ze śledzenia rządowych afer. Z całą pewnością jednak te kwestie nie mogą zdominować najbliższych działań koalicji, bo niechęć Polaków do chodzenia na wybory brała się również ze zniechęcenia debatą wyłącznie na linii PO–PiS. Myślę, że konieczne są przywrócenie powszechnej wiary w demokrację i odnowa instytucji demokratycznych, które według międzynarodowych rankingów, publikowanych przez Freedom House czy Economist Intelligence Unit, od 2015 r. podlegają systematycznej erozji. Wybory pokazały, że ludzie chcą demokrację reanimować.

Wiele zależy od wieku wyborców. Zwłaszcza ci najstarsi czują potrzebę rozliczeń, pociągnięcia do odpowiedzialności konkretnych osób. Wśród młodszych, zwłaszcza kobiet, silniejsze niż chęć rozliczenia jest oczekiwanie, by ugrupowanie, na które oddali głos, zrealizowało swoje postulaty. I tu na pierwsze miejsce wychodzą prawa kobiet. Już widać, że nowa koalicja może mieć z tym problem. Tymczasem przekaz od organizacji pozarządowych, m.in. Ogólnopolskiego Strajku Kobiet, jest jasny: czekamy na konkrety. I nie będziemy miały problemu z wyjściem na ulice ponownie, jeśli zawiedziecie. To jest presja elektoratu.

Jakie czynniki społeczne i demograficzne miały wpływ na te wybory?

Na pewno szybko spadający poziom religijności, znów – zwłaszcza wśród młodych. Badania pokazują, że jesteśmy w czołówce najbardziej sekularyzujących się narodów Europy. Wśród osób do 24. roku życia jest procentowo o połowę mniej wierzących niż w grupie wiekowej 40+. Paradoksalnie pandemia ten proces przyspieszyła. Przed nią dla wielu Polaków praktyki religijne były formą pewnego nawyku wyniesionego z domu i nagle się okazało, że na msze bezpieczniej nie chodzić, bo można się zarazić. Nawyk więc zaczął zanikać. Oczywiście wpływ na stosunek Polaków do Kościoła miały także niegodne postawy niektórych duchownych i wyraźne angażowanie się hierarchów w politykę. Ksiądz zaczął tracić pozycję autorytetu. Inny wpływ pandemii na ludzi był taki, że media społecznościowe stały się powszechnym, niekiedy jedynym sposobem komunikowania się. I teraz filmiki, zdjęcia sprzed lokali wyborczych powodowały, że inni wychodzili z domów i stawali, nawet wieczorem, w długich ogonkach. Później w tych kolejkach mówili, że uczestniczą w czymś przełomowym, czują, że mają moc sprawczą.

Wśród komentarzy do wyników pojawił się taki, że jako naród działamy, kiedy są emocje, ale nie dajemy rady w maratonach. A dojrzała demokracja to jest jednak bieg długodystansowy.

Oczywiście sprinty są dla społeczeństw łatwiejsze niż maratony. Wymagają co prawda dużego nakładu energii, jednak w ograniczonym czasie. Żeby interesować się na co dzień polityką, trzeba śledzić różne źródła informacji, czytać, słuchać przedstawicieli różnych opcji, by wyrobić sobie własne zdanie. To wymaga czasu, energii, a – wiadomo – dom, praca, szkoła… Jest jednak w socjologii zjawisko nazywane nawykiem głosowania. Jeśli ktoś brał udział w pierwszych wyborach, do których był uprawniony, to nabiera przeświadczenia, że tak powinien dalej robić. I oczywiste staje się dla niego, że pójdzie do urn kolejny raz. Stąd ogromna waga dużej frekwencji w najmłodszej grupie wyborców. Nieco starsi zdawali sobie sprawę, że przy rozkładzie sił w poprzednim parlamencie opozycja nie była w stanie przeforsować wielu swoich propozycji. Przy obecnym podziale tortu takiego usprawiedliwienia już nie będzie (lub w mniejszym stopniu). Mam więc nieodparte wrażenie, że suweren powiedział politykom: „Sprawdzam! Naprawdę chcecie zmiany? To dajemy wam mandat. Pokażcie, czy można wam zaufać”. ©Ⓟ