Zastępowy Piotr Obłój z kopalni Wujek za kilka tygodni idzie na emeryturę. Nie odlicza do niej dni. Choć o domku w Bieszczadach mówi częściej niż rok temu. 23 czerwca 2016 r. mija rok od zakończenia najdłuższej akcji ratowniczej w polskim górnictwie.
Odlicza już pan dni do emerytury? – pytam 7 czerwca 2016 r., gdy spotykamy się na dole. – Spokojnie, pani Karolino, spokojnie – odpowiada Piotr Obłój tym swoim niezwykle tubalnym głosem, który wszędzie bym poznała.
Pierwszy raz spotkaliśmy się w styczniu 2015 r., gdy z fotografem Tomaszem Jodłowskim przygotowywałam książkę „Ratownicy. Pasja zwycięstwa”. Wtedy, 1050 m pod ziemią, zastępowi Piotr Obłój oraz Piotr Dossmann opowiadali mi o katastrofie w kopalni Wujek (ruch Śląsk) z września 2009 r. Zginęło wtedy 20 górników. Obaj brali udział w akcji ratowniczej, byliśmy zresztą niedaleko miejsca tego zdarzenia. Ale nikt z nas nie myślał, że za kilka miesięcy będziemy rozmawiać o zupełnie innej katastrofie, która wydarzyła się niemal w tym samym rejonie.
Tylko w 2009 r. jej przyczyną był metan, a w 2015 r. wstrząs o sile 4,2 stopnia w skali Richtera. Jeden z najsilniejszych w historii polskiego górnictwa.
18 kwietnia 2015 r.
Kilka minut po północy, gdy przychodzi kolejny SMS, myślę, że to zaległe życzenia urodzinowe. Lecz to informacja z Katowickiego Holdingu Węglowego o potężnym wstrząsie w Rudzie Śląskiej, w dzielnicy Kochłowice, na tzw. ruchu Śląsk (formalnie to część kopalni zespolonej, ale tak naprawdę to zupełnie osobny zakład) kopalni Wujek. Pierwsze informacje są chaotyczne. Ale w końcu jest ta, której nikt nigdy nie chce usłyszeć: „Nie mamy kontaktu z dwoma górnikami”. Moja pierwsza myśl wędruje do „naszych” ratowników. Rano dowiaduję się, że obaj biorą udział w akcji.
Po wstrząsie w jednym z chodników utworzył się ogromny zawał. Jak mawiają górnicy, strop (sufit) pocałował spąg (podłogę). Dość szybko okazało się, że ratownicy nie mają szans przebrać ręcznie rumowiska. Bo gdy szuka się żywych ludzi (a zawsze jest takie założenie), trudno używać ciężkiego sprzętu, bo to może np. doprowadzić do wstrząsów wtórnych. Jednak tu ręcznie niewiele da się zrobić, bo zacisk skał jest olbrzymi. A przecież liczy się każda chwila. Więc sztab akcji ratowniczej decyduje o przerzuceniu kombajnu, który ma pomóc w przebrnięciu przez zawał, z ruchu Wujek na ruch Śląsk. Z kolei z powierzchni drążony jest otwór ratunkowy – w miejsce, gdzie przypuszczalnie mogą się znajdować poszkodowani. Wszyscy walczą, choć czas ucieka. – Bo po nas też ktoś zawsze przyjdzie – powtarza Piotr Obłój, gdy pytam po kilku tygodniach akcji, co daje mu siłę do tej pracy.
Akcja ratownicza, którą śledziła cała Polska, trwała ponad dwa miesiące. Ba, zaczęły się pojawiać głosy, że jest specjalnie (sic!) przedłużana, by ratownicy mogli więcej zarobić (akcja kosztowała Katowicki Holding Węglowy ok. 21 mln zł). – Większych bzdur to chyba nigdy nie słyszałem. Nonsens – zżyma się Obłój. Jego zdaniem skoro górnicy na dół zjechali, to musieli – żywi lub martwi – powrócić na powierzchnię, bo czekały na nich rodziny, które modliły się o jak najszybszy koniec udręki.
W ubiegłorocznej akcji brało udział w sumie 742 ratowników – a jest ich w Polsce łącznie ok. 6 tys. Byli to nie tylko ratownicy z kopalni, ale też z sąsiednich zakładów oraz zawodowi ratownicy z Centralnej Stacji Ratownictwa Górniczego.
12 czerwca 2015 r.
Premiera naszej książki odbywa się w dawnej kopalni Rozbark sąsiadującej ze stacją ratownictwa górniczego. Nie zapomnę widoku wozów bojowych przywożących i odwożących kolejne zastępy ratowników.
Na premierę przychodzi żona Piotra Obłoja, Monika, z jednym z ich synów. Bo mąż w pracy – bez jednego dnia wolnego od niemal dwóch miesięcy. Jest wtedy dla mnie najtrudniejszym rozmówcą. – Niech to się już skończy – mówi mi przez łzy. A ja nie wiem, co mam odpowiedzieć. Bo skoro po tylu tygodniach akcji w tak trudnych warunkach (zawał miał 750 m długości, a temperatura na dole przekraczała nawet 50 stopni Celsjusza) ja się bałam o bezpieczeństwo ratowników, to co dopiero ich rodziny?
– Widział pan kiedyś coś podobnego? – pytam już po akcji Obłoja.
– 750 m zawału? W życiu. Zwykle to 10–20 m. Już 50 m to duży zawał. Taki na 100 m to potężny. Więc jak nazwać to, z czym przyszło się nam mierzyć? – zastanawia się. – Dzięki temu, że 20 sekund przed wstrząsem sztygar dzwonił z raportem na powierzchnię, można było snuć przypuszczenia co do miejsca pobytu zaginionych górników. Stąd możliwe było podjęcie decyzji o wierceniu otworu w tym właśnie miejscu z powierzchni. Precyzja, z jaką to się udało zrobić, była niesamowita – wspomina.
Wiertnica trafiła metalowe części, lecz mimo to szybem udało się spuścić na dół kamerę termowizyjną, by cokolwiek podejrzeć.
15 czerwca 2015 r.
Do dziennikarzy dociera e-mail, w który po tych dwóch miesiącach trudno uwierzyć – ratownicy dotarli do ciał dwóch poszukiwanych górników. A kolejna informacja? Znalazł ich zastęp Piotra Obłoja. – Nie pamiętam, ile osób w ciągu godziny poprosiło mnie wówczas o pański numer telefonu – mówię mu. – Już po tej pani książce koledzy się śmiali, że zostałem gwiazdą – żartuje. Dziś, rok po tych wydarzeniach, możemy już rozmawiać inaczej. Tak zresztą nawet trzeba. By głowa dała radę.
Dlaczego ratownicy nie wywieźli zwłok kolegów od razu? – Do przygotowania ich do transportu potrzebne byłoby minimum 30 minut. A panująca na dole temperatura, a było ponad 50 stopni, zabiłaby nasz zastęp w takim czasie. Natychmiast zarządziłem wycofanie. Taka jest rola zastępowego. Wie pani, że pierwszy raz widziałem tam również metan?
– Przecież metan jest gazem bezbarwnym i bezwonnym...
– Ale w stężeniu 80 proc. jednak go widać.
Największe dopuszczalne stężenie metanu na dole kopalni to 2 proc. – Gdybyśmy zdjęli maski albo gdyby się rozszczelniły, zasnęlibyśmy tam. Tak jak oni – mówi Piotr Obłój.
O ratownikach górniczych zwykło się mawiać, że zawsze idą po żywego. Oni z kolei tłumaczą, że zawsze idą po człowieka, bo nawet jeśli nie ma już nadziei, to górnictwo niejeden cud widziało. Alojzy Piontek z kopalni Mikulczyce-Rokitnica w Zabrzu w 1971 r. przetrwał w zawale 158 godzin, Zbigniew Nowak z Halemby w Rudzie Śląskiej w 2006 r., także w zawale, 111 godzin. – Wie pani, kiedyś znalazłem żywego człowieka w sporym zawale. Wydawało się, że nie miał żadnych szans, ale jakimś cudem zmieścił się w niewielkiej szczelinie. Był zakrwawiony, połamany, miał liczne obrażenia wewnętrzne, był w tak bardzo ciężkim stanie, że pierwszy raz widziałem, jak lekarz podaje kroplówkę pod ziemią. Ale żył. To uczucie jest nieporównywalne z niczym. Zaje... no, bardzo fajne. Po jakimś czasie on nawet wrócił do pracy pod ziemią, na krótki czas. I właśnie na dole się spotkaliśmy. Podszedł mi podziękować. Powiedział, że poznał mnie po głosie – wspomina Obłój.
22 czerwca 2015 r.
Przyjeżdżam do kopalnianej stacji ratownictwa górniczego ruchu Śląsk. Zastęp Piotra Obłoja zaraz zjedzie pod ziemię. Wszyscy ostrożnie, ale jednak wierzymy w to, że nareszcie może to być koniec tej rekordowo długiej akcji.
– Jedzie pan po nich?
– Chyba tak...
I faktycznie. Wieczorem nadchodzi ostateczna informacja o przetransportowaniu ciał dwóch górników na powierzchnię – przez tydzień udało się stworzyć ku temu odpowiednie warunki. – Na dole było pięć zastępów. Ale to kierownik akcji decyduje o tym, który idzie na miejsce, a które ubezpieczają. On zdecydował, że zrobi to mój. Spytał nas wcześniej, czy po tym wszystkim damy radę. Nikt nie wyobrażał sobie, że będzie inaczej, skoro to my ich znaleźliśmy. Zastęp jest jak dłoń, a pięciu ludzi w nim jak pięć palców. Można tylko odciąć, a to jest nadal jedna całość – mówi mi Obłój już po zakończeniu akcji. I mimo tych wszystkich przeżyć, gdyby miał wybierać zawód jeszcze raz – nigdy by go nie zmienił.
5 maja 2011 r.
W śląskim Urzędzie Wojewódzkim w Katowicach od rana toczą się negocjacje przed giełdowym debiutem firmy między związkowcami, rządem i zarządem Jastrzębskiej Spółki Węglowej. Po ok. 12 godzinach zanosi się na porozumienie. Podczas przerwy na salę wbiega ktoś krzycząc: „metan walnął na Krupińskim (kopalnia w Suszcu należąca do JSW)”. Wszyscy próbujemy ustalić, co się stało. Pierwsze informacje mówią o dwóch ofiarach śmiertelnych. Szybko zostają zdementowane. Kolejne są bardziej stonowane – w rejonie zapłonu metanu było 32 górników, ale sytuacja jest opanowana. Niestety, chwilę później okazuje się, że pięciu górników jest uwięzionych pod ziemią, ale ratownicy wiedzą gdzie i mają z nimi kontakt.
Późnym wieczorem wraz z innymi dziennikarzami stawiamy się w Suszcu. Czekamy. Na dół zjeżdża kolejna zmiana ratowników (warunki były tak ciężkie, że zastępy na dole szybko się zmieniały, w akcji brało udział 150 ratowników). Nie zapomnę także takiego obrazka – wielkich worków z bułkami, które wieźli ze sobą. Potem tłumaczyli mi, że posiłki podczas akcji muszą być.
6 maja 2011 r.
Wreszcie dobra wiadomość – jeden z uwięzionych pod ziemią górników uratowany. Wydostał się i na dodatek dokładnie opisał miejsce pobytu pozostałej czwórki. Nie cieszymy się jednak długo. Przed godz. 4.00 dowiadujemy się, że sztab akcji stracił kontakt z dwoma ratownikami z zastępu, który poszedł po zaginioną czwórkę. Potem jest tylko gorzej. Nie ma kontaktu z całą szóstką. Dopiero po kilku godzinach kontakt ponownie nawiązano, a po godz. 11 na powierzchnię wyjechało trzech z czterech uwięzionych pod ziemią górników. Wszyscy żyli.
W kopalni zapanowała niemal euforia. Ale zaraz, brakuje jednego górnika i dwóch ratowników. Co z nimi? Chwilę później dostajemy potwierdzenie informacji. Czwarty górnik nie żyje. Godzinę później służby potwierdzają śmierć jednego z ratowników – najczarniejszy scenariusz, w którym ginie ten, który szedł na pomoc innym. Po ponad dobie opuszczam kopalnię. Drugiego z ratowników koledzy szukali niemal tydzień (do 12 maja). Nie żył. Wtedy to ta właśnie akcja ratownicza była najdłuższą w historii.
6 października 2014 r.
Z opisaniem tych wszystkich ratowniczych przeżyć czekałabym pewnie jeszcze kilka lat, gdyby nie kolejny wypadek – wybuch metanu w kopalni Mysłowice-Wesoła 665 m pod ziemią w październiku 2014 r. 36 z 37 górników dość szybko wydostaje się na powierzchnię, jednak wielu w bardzo ciężkim stanie (czterech zmarło). Ostatniego – kombajnisty – ratownicy szukali 12 dni. W koszmarnych warunkach. Dziś wielu z nich wprost mówi, że akcja powinna zostać przerwana, bo narażone było życie tych, którzy szukali zaginionego kolegi. A dość szybko zorientowali się, że jest niemożliwe, by człowiek w tych warunkach przeżył. Bo już na początku akcji natrafili na przerwany lutniociąg, który tłoczył powietrze do miejsca zdarzenia.
O takich akcjach ratowniczych jak te na ruchu Śląsk w 2009 r. i w 2015 r., jak ta w Halembie w 2006 r., jak ta w Krupińskim w 2011 r. czy jak ta w kopalni Mysłowice-Wesoła w 2014 r., ale także o wielu innych, pamięta się długo. Ratownicy mówią o nich, bo uważają, że tak jest łatwiej. Im jest łatwiej. Zresztą – jak ze wszystkimi trudnymi tematami po upływie czasu. Mówią, że lekarz też nie mógłby wykonywać swojego zawodu, gdyby za bardzo się wczuwał. No tak, ale lekarz ma do czynienia z obcymi. Ratownicy w kopalni najczęściej z kolegami.
– To górnictwo, jesteśmy twardzi i szybko się regenerujemy – twierdzi Obłój. On podczas ubiegłorocznych działań miał dwa dni urlopu. Po znalezieniu kolegów i po wydobyciu ich na powierzchnię. Dla dobra własnej psychiki. Bo ratownicy górniczy, w przeciwieństwie do wielu innych służb, nie mają swoich psychologów. A taka akcja to mimo wszystko zarówno wysiłek fizyczny, bo ratownik dźwiga przynajmniej 20 kg specjalistycznego sprzętu, jak i psychiczny. – Żona po 24 latach wspólnego życia nie widziała u mnie tylu siniaków, a skłonności do nich raczej nie mam... Ja prosiłem Boga, nie o siebie, a o chłopaków z mojego zastępu, gdzie najmłodszy miał 22 lata, by pozwolił im bezpiecznie wyjść – wspomina Obłój.
Ratownicy z jego zastępu pracują nadal – tylko jeden przeszedł na emeryturę. Z kolei Piotr Dossmann nie zjeżdża na dół – jest teraz mechanikiem na stacji ratownictwa górniczego. – To awans. Choć trochę brakuje tej adrenaliny dołu. Ale na pewno jest bezpieczniej – przyznaje.
Obecny kierownik kopalnianej stacji ratownictwa górniczego Piotr Nowak, w ubiegłym roku jeszcze zastępca kierownika, był z kolei tym, który jako jeden z pierwszych znalazł się na miejscu katastrofy z 18 kwietnia 2015 r. A to dlatego, że jego zmiana właśnie kończyła szychtę (kopalniani ratownicy nie czekają na sygnał do działania w stacji, tylko zjeżdżają na dół jak pozostali górnicy do specjalistycznych prac, które przerywają, gdy dostają wezwanie).
7 czerwca 2016 r.
Były tam w sumie trzy zastępy ratownicze. Pracowaliśmy od godz. 18.00 17 kwietnia. Planowy wyjazd mieliśmy 18 kwietnia o 1.30. Ale szybciej uporaliśmy się z robotą, więc podjąłem decyzję o wcześniejszym wyjeździe. Gdyby nie to, pewnie w miejscu zawału byłoby kilkunastu ludzi więcej – mówi Nowak, gdy zjeżdżamy razem na poziom 850 m na ruchu Śląsk. Po „odwiedzinach” u Piotra Obłoja schodzimy na słynny poziom 1050, o którym górnicy mówią, że jest co najmniej dziwny (chodzi o rejon katastrof z 2009 i 2015 r.). – Byliśmy już przy kolejce, gdy usłyszeliśmy huk. Nie, wcale nie zatrzęsło. Po prostu sam huk – opowiada.
Jakby na zawołanie w tym samym momencie też słyszymy krótki huk. Pytam, czy to strzelanie (kontrolowane użycie materiałów wybuchowych np. w celu odprężenia górotworu). Po chwili mam odpowiedź, że to wstrząs na poziomie 1050 m. – Ale nic się nikomu nie stało. Tylko na powierzchni się trochę szafy pootwierały – mówi ze stoickim spokojem Nowak.
Wracamy do jego opowieści z 2015 r. – Pobiegliśmy do miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą pracowaliśmy, to było jakieś 500 m stąd – mówi do mnie w miejscu, w którym się zatrzymaliśmy. – A tu potem była baza ratownicza – pokazuje prowizoryczną kanapę i stolik, gdzie zamontowany jest kopalniany telefon. Wtedy jego szychta trwała 16 godzin, na powierzchnię wyjechał 18 kwietnia 2015 r. o 10 rano. A przez kolejne dwa miesiące akcji dyżurował na zmianę z ówczesnym kierownikiem stacji, Adamem Goerlichem, po 12 godzin na powierzchni. Mówi, że drugi raz miał górnicze szczęście i nie chce, by limit się wyczerpał. – W poprzedniej kopalni Mysłowice podczas strzelania w ścianę kolega mnie nie zauważył, bo zgasła mi czołówka – wspomina Nowak. Ale on też zawodu by nie zmienił. – Górnikiem postanowiłem zostać w wieku trzech lat. Tata górnik nie miał co ze mną zrobić i zabrał mnie wtedy do kopalni, m.in. do zakładu przeróbczego – wspomina.
Emerytura i w Bieszczady
Koledzy Piotra Obłoja śmieją się, że jest pełnoetatową gwiazdą mediów. Że na emeryturze to pewnie nawet program w telewizji dostanie. Ale lubią go. Gdy w grudniu 2015 r. przy okazji Barbórki odbierał odznaczenie „Dzielny Górnik” Wyższego Urzędu Górniczego, bili mu brawo. A wielu mówi, że jak odejdzie na emeryturę, to najzwyczajniej w świecie będzie go brakowało.
Bo zastępowy Obłój na ruchu Śląsk ma zamiar pracować do końca lipca, potem wybrać zaległy urlop i czekać na emerytalną decyzję.
– Przecież pan się zanudzi – przekonuję, choć pamiętam, że np. lubi gotować, a jego specjalnością jest żur.
– Mamy domek w Bieszczadach. Tam się z żoną przeniesiemy, a synowie będą się usamodzielniać. A w tym domku to zawsze jest coś do zrobienia. A to trawnik skosić, a to coś naprawić – wylicza. – Proponowali mi przejście na stację ratownictwa, na powierzchnię. Ale po co mi to? Zrobię swoje tu, a tam niech idą młodzi – kwituje. Gdy się żegnamy, pytam, czego mu życzyć. – Może po prostu żadnych akcji? – śmieje się. Ściskam tę silną dłoń i jedyne, co potrafię w tym momencie powiedzieć, to tylko: „Cześć. Szczęść Boże”. ©?
– Pierwszy raz widziałem wtedy metan.
– Przecież to bezbarwny i bezwonny gaz...
– Ale w stężeniu 80 proc. jednak go widać. Gdybyśmy zdjęli maski albo gdyby się rozszczelniły, zasnęlibyśmy tam tak jak oni.