Jeśli wydaje się państwu, że komentując w mediach społecznościowych tęczową aureolę Matki Boskiej Częstochowskiej czy film braci Sekielskich, uczestniczycie w debacie publicznej, to macie rację – wydaje wam się. Twitterowe bon moty mają tyle wspólnego z debatą, co mądrości wujaszka u cioci na imieninach.
Dziennik Gazeta Prawna
Na początku maja DGP opublikował tekst Marka Chądzyńskiego o nierównościach dochodowych w Polsce, oparty na danych Ministerstwa Finansów, które przeanalizowało to zjawisko w różnych regionach kraju. Z danych wynika, że 10 proc. najlepiej zarabiających Polaków uzyskuje 41 proc. całego dochodu brutto wszystkich rozliczających podatki. A 1 proc. najbogatszych kontroluje około 14 proc. dochodu. Z artykułu wynika, że współczynnik Giniego, obrazujący nierówności dochodowe (im mniejszy, tym mniejsza nierówność), wynosi w Polsce 0,51 (lub, stosując inny zapis, 51 proc.).
To dane za 2016 r. Wcześniej podobne publikował Główny Urząd Statystyczny. Według tamtych współczynnik Giniego dla Polski wyniósł za 2016 rok 30,4 proc.
Dlaczego informacja podana przez DGP jest tak istotna? Bo pod względem nierówności Polska przesuwa się z ligi państw o bardziej zrównoważonych dochodach (w Niemczech wskaźnik za 2017 r. wyniósł 29,1, we Francji 29,3, w Wielkiej Brytanii 31,5) do poziomu krajów afrykańskich.
Podobne intrygujące dane o Polsce przedstawił w kwietniu zespół badaczy z Laboratorium Nierówności na Świecie (World Inequality Lab), ośrodka naukowego utworzonego przez Thomasa Piketty’ego. Tego samego, który publikując w 2013 r. „Kapitał w XXI wieku” zmienił pokryzysową narrację w światowej ekonomii. Dominujący w dyskursie neoliberalizm został wzięty pod lupę i poddany krytyce, a teoria o skapywaniu bogactwa (jeśli bogatsi się bogacą, to zyskują też na tym ci biedniejsi) wylądowała na półce myśli tyleż zgrabnych językowo, ile treściowo pustych.
I co, słyszeli państwo o tych danych? Pamiętają dziennikarzy analizujących zjawisko, polityków przyciśniętych przez nich do muru w poszukiwaniu rozwiązań, rozgorączkowane głosy w telewizyjnych i radiowych studiach? Może coś tam, gdzieś tam. A tak w ogóle to państwa interesuje? Ważne jest, wiadomo, ale czy interesuje? Przecież w praktyce od tego będzie zależała jakość państwa życia i grubość Waszych portfeli. Podobnie jak od jakości powietrza, smogu, konstrukcji systemu energetycznego (węgiel czy nie węgiel), demografii (aż strach myśleć o wysokości emerytur)...
Wiem, przynudzam. Nas rajcuje tęczowa aureola Matki Boskiej Częstochowskiej, a nie sprawy „ważne” i „merytoryczne”. Podobnie jak za przywódcę, który rozumie wyzwania współczesnej komunikacji, uznajemy Donalda Trumpa ogłaszającego decyzje polityczne na Twitterze, a nie tradycyjnych w tym względzie liderów Chin, Rosji, Francji czy Niemiec.
Dlaczego tak jest? W żadnym razie nie chodzi o niezrozumienie czasów, postęp technologiczny i wyzwania cyfrowego świata. Chodzi o postępujące w galopującym tempie zdziecinnienie.
Państwo jest wówczas silne, kiedy masy o wszystkim wiedzą, o wszystkim mogą wydać sąd i wszystko czynią świadomie”. Celny cytat, nieprawdaż? Pasuje do naszych czasów. Może te „masy” trącą myszką, ale sedno trafione. Przecież tak właśnie jest dziś. Mamy do dyspozycji największe forum publiczne w historii świata, tam uczestniczymy w dyskusjach. Czy to Facebook, czy Twitter – jeszcze nigdy maluczcy nie mieli takich możliwości, by zostać usłyszani. Oto centrum współczesnego świata, nieograniczona miejscem i czasem agora, gdzie wszyscy są równi i każdy ma te same prawa.
Co z tradycyjną debatą? Ale jaką? Gdzie mędrkowie z naukowymi tytułami ogłaszają prawdę objawioną, a lud ma tylko słychać i spijać z ust? Nie te czasy, nie ta samoświadomość owego ludu. Kto tego nie rozumie, ten ramol albo odsunięta od koryta elita, kwicząca nad utratą wpływu na ciemne masy.
Jak ta publiczna agora działa? Według jakich zasad? Kto je określa? W przeszłości było to dość jasne: eksperci, politycy, autorytety, dziennikarze, pochylali się nad problemami świata i dyskutowali. Tradycyjne media – gazety, radio, telewizja – selekcjonowały informacje według własnych kluczy, jedne uznając za istotne, inne za nieważne, i prezentowali je społeczeństwu. Społeczeństwo nad tymi tematami się pochylało, dokonując własnej selekcji. I dyskutowało. Te dyskusje, podchwycone przez media, wracały na łamy, znów pochylali się nad nimi eksperci, politycy, autorytety, dziennikarze… Tak to się kręciło.
Czasami kolejność była odwrotna: to społeczeństwo coś zauważyło, coś je zaintrygowało, zdenerwowało, zaciekawiło, podchwytywały to media, włączali się eksperci… Powolna była to debata, rozwlekła i mniej emocjonująca. Przyspieszała jedynie, gdy wybuchła społeczna wściekłość lub euforia i wydarzenia narzucały inne tempo.
Wszystko zmienił internet. Jest nieskończenie pojemny, a selekcja, której dokonywali wcześniej redaktorzy, niemożliwa. Każdy może powiedzieć wszystko. I mówi. Ale sam internet to za mało, by zmienić społeczeństwo, potrzebny był jeszcze pewien genialny wynalazek: nieskończone przewijanie (infinite scroll), mechanizm pozwalający na przeglądanie treści bez konieczności klikania w cokolwiek. Jego twórcą jest Aza Raskin.
Czy jedna nowinka technologiczna może zmienić sposób prowadzenia debaty publicznej? Owszem, bo to ona zmieniła nasze mózgi. Nieskończone przewijanie nie pozwala na przetworzenie impulsów (w tym przypadku informacji), bo wciąż dostarcza nowych. Raskin mówił, że to tak, jakby rozsypać na interfejsie behawioralną kokainę. Mózg zawsze chce więcej. Ten mechanizm działa na Twitterze, Facebooku i w innych mediach społecznościowych. Bombardowani kolejnymi informacjami, nie jesteśmy w stanie ich przeanalizować, co powoduje, że przyswajamy tylko nagłówki, elementy graficzne, krótkie hasła.
Czyż to nie opis współczesnej debaty?
Od ubiegłej soboty Polska żyje filmem braci Sekielskich „Tylko nie mów nikomu”. Wstrząsający dokument ujawnia nowe przypadki pedofilii wśród duchownych, ale przede wszystkim odsłania mechanizm ukrywania tego zjawiska w Kościele. Film, który do tej pory wyświetlono już kilkanaście milionów razy, rozpętał ogólnonarodową debatę. Przyjrzyjmy się jej.
Już kilka minut po premierze (sobota, 11 maja, godz. 14.30) w mediach społecznościowych pojawiły się pierwsze komentarze. „Wstrząsające”, „Tomasz i Marek Sekielscy – dziękuję” i dalej w tym duchu. Wraz z upływem minut komentarzy przybywało, najpierw szły w setki, potem tysiące. Na Twitterze trwają wyścigi na zwięzłe, nośne myśli. Nie minęły dwie godziny (tyle trwa film), a już tysiące oglądających wydało na jego temat opinię. Zwykli ludzie, ale też dziennikarze i politycy.
Chwilę później ruszają portale informacyjne i wszystkie inne. Trwa odliczanie, wskaźnik odtworzeń filmu na YouTubie (gdzie film jest dostępny za darmo) rośnie błyskawicznie, zainteresowanie podłapują politycy i media tradycyjne. Przez kilka następnych dni Polska nie mówi o niczym innym. Związana z Kościołem prawa strona sceny politycznej najpierw milczy, potem nieśmiało próbuje narzucić własną narrację – że film to atak na Kościół, pedofilia wśród duchownych nie jest tak powszechna, w innych zawodach występuje częściej, a tak naprawdę to działanie polityczne, bo film specjalnie wyemitowano przed eurowyborami, by wpłynąć na wyniki.
Ta narracja się nie przebija, w związku z tym rozpoczyna się polityczna i dziennikarska licytacja: zmiany w prawie, zaostrzenie kar, specjalna państwowa komisja, która zajmie się rozliczeniem, bo Kościół sam sobie z nim nie poradzi. Nie minęło pięć dni od premiery, a Sejm już obradował nad zmianami w prawie.
Jak Polska długa i szeroka słychać zawołanie: w sprawie pedofilii w Kościele w końcu musi się coś zmienić! Potrzeba przełomu!
A jak się zmieniało choćby w USA, które ten proces mają już za sobą? Tam pierwsze informacje o pedofilii wśród duchownych pojawiły się na przełomie lat 80. i 90. Były przez hierarchów bagatelizowane. Zmianę przyniosły publikacje dziennika „Boston Globe”, który w 2002 r. uzyskał w sądzie pozwolenie na upublicznienie dokumentów związanych z pedofilią księży. Dziennikarze opisywali kolejne historie, w ciągu roku kilkaset spraw. Dopiero pod wpływem tych setek historii hierarchowie zareagowali. Oczywiście – zmuszeni naciskiem opinii publicznej. Podobny proces zaszedł w Irlandii czy Chile.
Kluczowe słowo brzmi: „proces”. Dopiero natężenie ludzkich historii i zła, które wyrządzono dzieciom, spowodowało przełom i zmianę stanowiska biskupów. A u nas? My jesteśmy na początku tej drogi. Niestety, zbyt zajęci scrollowaniem, by to zauważyć.
Debata publiczna potrzebuje twardych danych i sprawdzonych informacji. Pedofilia w Kościele nie jest tematem nowym, siła filmu braci Sekielskich polega na obrazach i dowodach. Ale tych dowodów wciąż jest za mało, by zmusić Episkopat do działań, a nie słów. Podobnie jak w Stanach nie wystarczyłby jeden materiał „Boston Globe”. Potrzeba kolejnych zeznań, relacji, dowodów. Kto powinien ich dostarczyć?
W związku z filmem braci Sekielskich pojawia się jeszcze jeden wątek, z pozoru poboczny, a stanowi sedno problemu nazywanego „jakość debaty publicznej”. Dziennikarze nie są zbyt skorzy do analizowania tego faktu, bo w nie najlepszym świetle ich stawia, ale to pytanie trzeba zadać: jak to możliwe, że ten film powstał poza głównym nurtem medialnym?
Można zachwycać się nowym, niezależnym sposobem finansowania dziennikarstwa (produkcję filmu sfinansowano z prywatnych zbiórek), ale to ucieczka od odpowiedzi. Nie wyprodukowały go wielkie czy mniejsze telewizje, nie wsparły portale ani redakcje prasowe. Sekielscy wyszli poza system i tylko dzięki temu dziennikarsko wygrali.
Co więcej, wielkie redakcje wciąż nie są zainteresowane prowadzeniem własnych śledztw dotyczących pedofilii w Kościele. Bywają chlubne wyjątki, tematem od lat z uporem zajmują się „Gazeta Wyborcza”, kilka dzienników regionalnych i tygodników lokalnych. Niewiele.
Wyjaśnień tej sytuacji jest bez liku, zwykle krążą wokół sytuacji finansowej tytułów, modelu biznesowego i kryzysu prasy papierowej. Niby prawda, ale nie cała. Paweł Reszka, utytułowany dziennikarz, obecnie szef działu krajowego tygodnika „Polityka”, odpytywany niedawno przez portal WirtualneMedia.pl z głównych grzechów dziennikarstwa, odpowiedział: lenistwo. Mówił: „Często słyszę, że «tego się nie da i tamtego się nie da», «na to nie ma pieniędzy». Rany, ludzie jeździli na reportaże w PRL-u. Kapuściń- ski z marnymi delegacjami z PAP, miał 20 dol. w kieszeni i napisał teksty czytane dziś na całym świecie (…). Nie przyznajemy się do lenistwa, żeby je usprawiedliwić, wymyślamy różne uzasadnienia: system zły, szefowie są niedobrzy, rynek nie taki. Prawda wygląda prosto – wielu rzeczy nam się nie chce”.
To kuriozalne, że dziennikarze mają czas na scrollowanie godzinami na Twitterze, a nie mają go, by poszukać i wysłuchać ofiar, a potem ich przeżycia opisać, ale problem jest o wiele głębszy. Scrollujący odbiorcy także nie chcą się zatrzymać. A tekst śledczy na 30 tys. znaków wymaga zatrzymania. Przeczytania, przetrawienia, przerobienia go w sobie. Pół godziny wyjęte z życiorysu. A przecież czekają nowe informacje.
Ten mechanizm dobrze rozumieją politycy, w pełni świadomi, że dziś społeczna reakcja jest wytworem chwili i taki też jest jej żywot. Dlatego rzucają pomysł zaostrzenia kar, jakby to miało jakikolwiek związek z sednem problemu – systemowym ukrywaniem przestępstw. Ale mogą uznać sprawę za odhaczoną, bo publika zadowolona. W kolejce czekają nowe wieści. W większości – bez treści.
Krąży więc ta nasza debata wokół błyskotek, które równie szybko się pojawiają, jak znikają. Te błyskotki komentujemy i udostępniamy w zupełnie absurdalnym przekonaniu, że ma to jakiekolwiek znaczenie i świadczy o mądrości. Światem rządzą rozłożone w czasie procesy i zjawiska, my widzimy chwile. Jak dzieci, które nie ogarniając złożoności, skupiają się na szczegółach. Rzucamy się na film braci Sekielskich i wołamy o przełom, gdy tymczasem zmiana potrzebuje długotrwałego nacisku.
Ale na to nie pozwalają nam już nasze mózgi, długotrwale to potrafimy jedynie scrollować.
Aha, ten cytowany wyżej kawałek o masach wydających sąd na każdy temat to z Lenina. „Dzieła”, tom 26.